wtorek, 19 kwietnia 2016

II Wojna Polsko-Bolszewicka

Pomyliłem się ostatnim razem. Cykl Piotra Langenfelda nie kończył się na Planie Andersa, tak jak i II Wojna Światowa nie zakończyła się w maju 1945 roku. Jestem świeżutko po lekturze ostatniej - jak mi się wydaje - części cyklu, pt.: Ci szaleni Polacy, wydanej tradycyjnie przez Wydawnictwo Warbook.

Śmiała sowiecka ofensywa letnia przeciwko Aliantom utknęła i nie jest w stanie posunąć się dalej, linie zaopatrzenia trzeszczą w szwach, polskie oddziały gnają od Pomorza i Śląska wgłąb kraju. Wydaje się, że wojna jest już skończona. Jednak czy przywódcy zachodni chcą dalej walczyć przeciwko czerwonemu potworowi? Czy Polska uchowa swoją niezależność?

Mam trochę problem z recenzją, zarówno samej książki, jak i całego cyklu. Niewątpliwie jest to lepsza część, powstała po dłuższym czasie (od Planu Andersa minął już rok), więc widać, że Langenfeld dopracował styl, jak i fabułę książki. Pojawiły się kwestie tak uporczywie zignorowane w pierwszych częściach: bardzo istotna rola sowieckiego wywiadu, który przecież głęboko zinfiltrował struktury wojskowe i administracyjne zarówno USA, jak i Wielkiej Brytanii; lotnictwo Aliantów - głównie Amerykanów - istnieje i pełni ważną rolę w powieści, co więcej, przestało pełnić rolę tła, a jego przedstawiciele zaczęli być - co prawda epizodycznymi - bohaterami powieści; wreszcie poruszono wątek, o którym wspominałem dwa lata temu - zaopatrzenia i kwestii ekonomicznych. Widać tutaj wpływy także moich recenzji, co bardzo mnie cieszy. Alianci przestali być chłopcami do bicia, IS-3 nie jest już pancernym potworem, a naloty na ZSRR stały się faktem. Autor zrezygnował także z karkołomnych planów tajnych broni, przestał pisać o braku radzieckich samolotów w powietrzu, stara się wszystko wypośrodkować, nie ma tutaj także większych błędów historycznych, poza drobnostkami w rodzaju Kaliningradu, czy fabryki ZiŁ (zarówno miasto, jak i fabryka nie nosiły tych nazw w 1945 roku).

Język powieści jest męski, przesycony smrodem kordytu, hukiem eksplozji i przekleństwami. Barwne opisy walk, zakulisowe rozmowy w gabinetach, wewnętrzne gry służb - to wszystko składa się na tę powieść.W tej części pierwsze skrzypce grają walki wywiadów, nieodmiennie przywołujące mi skojarzenia z piórem Roberta Conroya. Bardzo do gustu przypadł mi opis ataku oddziału Żukowa i Malinina, ataki radzieckich razwiedczików, czy, rzecz jasna, opisy walk powietrznych.

Niestety, zebrało się trochę minusów. Przede wszystkim, fabuła przybiera formę łańcuszka: Polacy, Polacy, Polacy, Amerykanie, Polacy, Polacy, Sowieci, Polacy, Polacy. I tak w kółko, stąd taki, a nie inny tytuł niniejszej recenzji. Próżno doszukiwać się udziału innych nacji, poza paroma epizodycznymi, wepchniętymi chyba na odczepnego fragmentami, które niewiele wnoszą do fabuły. Nie ma więc tutaj ani Brytyjczyków, ani tym bardziej Francuzów (chociaż szczęśliwie autor przestał posługiwać się stereotypami). Początkowo ucieszył mnie wątek, poświęcony Hiszpanom, jednak został kompletnie niewykorzystany (a warto wspomnieć, że Franco był jednym z najgłośniejszych zwolenników krucjaty przeciwko Sowietom).  Pewne fragmenty z końca książki - paradoksalnie - przypominały mi narrację żywcem wyjętą z niektórych PRL-owskich ''tygrysków'', oczywiście dostosowaną do fabuły książki. Dla Langenfelda nie ma znaczenia, że całość polskich sił, które mogły wziąć udział w wojnie z Sowietami to może, przy sprzyjających wiatrach, jakieś 300 tysięcy żołnierzy, włączając zbuntowane oddziały - po prostu Polacy, przy pomocy Amerykanów mają trzymać front i już. Cały czas czytamy o tych samych, jedynych słusznych polskich bohaterach, co to biją wstrętnych komunistów.

I żeby jeszcze ciekawie ich bili. Książka ciągnie monotonią. Sposób przedstawienia walk to: ''Sowieci atakują-Polacy się bronią'', względnie na odwrót, a i tak wiadomo, jak się wszystko zakończy. Langenfeld ma, niestety, tendencje do wpadania w skrajności: o ile w pierwszej części to Amerykanie dostawali po tyłku, o tyle w tej próżno doszukać się częstszych strat po stronie alianckiej, zaś walki przypominają rzezie Sowietów rodem z 1941 roku. Kilkukrotnie złapałem się na myśli, żeby zwyczajnie przerzucić tych kilka kartek do przodu, bo i tak nic ciekawego się nie dzieje.

Oś fabularna książki nasuwa zbytnie skojarzenia z poprzednią częścią, nowych pomysłów generalnie tu brakuje. Udział Niemców został wspomniany w kilku zdaniach, raczej oględnie i lekceważąco (chociaż siatka Reinharda Gehlena była najpoważniejszym źródłem informacji wywiadowczych dla USA o ZSRR), o walkach Niemców na froncie, czy Werwolfie można nadal tylko pomarzyć, a szkoda. Wątek Japonii zakończono równie niezgrabnie, co w Red Inferno: 1945 Conroya, zresztą to niejedyne podobieństwo - obaj autorzy mają sporo cech wspólnych.

Zakończenie książki jest strasznie kulawe. Ostatnich 10-15 stron wyglądało jak pisane na kolanie, byle szybciej, byle domknąć książkę. Pozostaje masa pytań, na które odpowiedzi nie ma. Nie dowiemy się, co się stało z innymi państwami Bloku Wschodniego, ani dlaczego tylko Polacy wzięli udział w wojnie przeciwko Zachodowi, zignorowano wątek innych frontów, niż centralna Polska. Nie wiemy też, co stało się z kilkoma istotnymi z punktu widzenia powieści bohaterami.

Bohaterowie się jednak nie zmienili, przynajmniej z nazwisk. Ponownie mamy komandosa Węglińskiego, którego - jak chyba wszystkich polskich bohaterów w tej książce - męczy PTSD i sentymentalizm, pojawia się sporadycznie Alojzy Wójcik, porucznik Różewiecki i epizodycznie Chris Walker. Ale wielkim plusem jest to, że ta część nie ma zarysowanego głównego bohatera. Tak więc dużą rolę odgrywają tu marszałek Rodion Malinowski i generał Fiodor Kuzniecow, ważnymi postaciami są też Mieczysław Moczar, czy Ławrientij Beria. Autor przestał korzystać ze stereotypowego przedstawiania radzieckich oficerów i żołnierzy, rodem z Zapisków Oficera Armii Czerwonej Piaseckiego, więc asymetria w budowie postaci - mimo, że istnieje - jest znacznie zmniejszona. Jakoś przyjemniej się to czyta. Z postaci, paradoksalnie, najbardziej do gustu przypadli mi Sowieci: pułkownik Vlad Konstantin, będący uosobieniem typowego frontowego oficera, którego niezbyt obchodzą kwestie ideologiczne i który gardzi dekownikami, oraz Arnold Linfort - zasłużony niemiecki internacjonalista, który jest świadomy wrogości komunizmu, a i tak mu pomaga, chyba najlepiej skonstruowana postać książki.

W kwestiach technicznych - Wydawca tradycyjnie nie zawiódł. Elegancka, miękka okładka z niezłą ilustracją (pytanie tylko, co tam robi zniszczona w 1944 roku Kolumna Zygmunta?), szary papier, przyjemna czcionka, brak błędów - to wszystko pomaga bardzo w ogólnym odbiorze książki.

Cóż, bardzo się cieszę, że Langenfeld wziął sobie uwagi Recenzentów do serca, także moje. Cieszy mnie również to, że z cyklu nie powstał kolejny tasiemiec, tylko poczytna tetralogia, pełna interesujących wątków. Wyliczone potknięcia być może świadczą, że Autor wziął zbyt ambitny temat na warsztat, do którego nie był w pełni przygotowany merytorycznie, niemniej, nie przeszkadzają one w ogólnym odbiorze powieści, którą chłonie się błyskawicznie. Trzymam zatem kciuki za następne podboje literackie!

niedziela, 22 marca 2015

Jak Polacy ze 101-szą Europę zbawiali

No i koniec, będzie tego. Właśnie skończyłem czytać ostatnią część cyklu Czerwona Ofensywa autorstwa Piotra Langenfelda. Tak, jak mój Kolega, Wojciech Sokołowski, mam kłopot z tą recenzją. Ciężko jest cokolwiek napisać, by nie zdradzić Czytelnikom fabuły. Niemniej, będzie to recenzja nie tylko tej ostatniej części, ale i całego cyklu.

Wojna w Europie nie skończyła się 8 maja 1945 roku. Sowieci ruszyli potężnym stalowym walcem na zachód Europy, miażdżąc wszystko na swojej drodze. Jednak po początkowych sukcesach, ofensywie jakby zabrakło pary. Na to tylko czekają generałowie Patton i Anders, by powstrzymać czerwonego potwora.

Mam duży problem z wystawieniem średniej. O ile pierwsza część była bardzo przeciętna, o tyle druga ratowała sytuację. Trzecia część jest jakby wymieszaniem dwóch poprzednich. W pierwszej części Sowieci przedarli się na Zachód, bo autor zlekceważył lotnictwo, a z IS-a 3 zrobił niezniszczalnego (no, może nie dla 1. Dywizji...) potwora, z kolei w drugiej lotnictwo zaczyna szaleć, a IS-3 przestaje być postrachem Aliantów, a wszystko jakby staje się zrównoważone.

W trzeciej części jest przesada w drugą stronę - nagle sowieckie lotnictwo przestaje istnieć! Hurra, Luftwaffe cztery lata nie mogła skasować WWS, niemieccy Experci latali po tysiąc lotów i zestrzeliwali Sowietów setkami, a Amerykanom udaje się to po dwóch miesiącach walk - i nieistotne, że na 1 maja 1945 roku Wojenno-Wozdusznyje Siły liczyły - bagatela!- 19 tysięcy (!!!) maszyn. Nie ma, i już! Równie ciekawym pomysłem jest wykorzystywanie lotnictwa strategicznego do bombardowania mostów i dróg, a potem do bezpośredniego wsparcia wojsk - nie liczy się to, że jedyny taki przypadek podczas II WŚ, zakończył się dla Aliantów katastrofą, w tej wersji historii jest to remedium na wszystko. Brakowało też opisów walk powietrznych, a szkoda - lotnictwo w tej trylogii nie istnieje fabularnie, stanowi tylko tło dla działań wojsk lądowych.

W trzeciej części następuje też "odwrócenie ról" - o ile w pierwszej to Alianci ponosili olbrzymie straty, o tyle w tej to Sowieci tracą tysiące ludzi, a walka staje się bardziej wyrównana (nie licząc masakrowania Sowietów za pomocą lotnictwa). Trudno mi przez to jest wyrazić opinię - zabrakło kompromisu, czyli bitew i potyczek wygrywanych raz przez jedną, raz przez drugą stronę. Tutaj znowu mamy - jak w poprzedniej części - wybijanie zastępów radzieckich żołnierzy.

Generalnie, po lekturze całości, odnoszę wrażenie, że Autor skupia się tylko na tym, na czym się zna i co wydaje mu się interesujące. Mam jednocześnie zdanie, że powinno się pisać o czymś, o czym ma się pojęcie. Zatem najwięcej miejsca poświęcono Amerykanom (w postaci Pattona, nie interesując się Clarkiem, Hodgesem i Simpsonem) i - a jakże! - Polakom, trochę mniej Kanadyjczykom i Brytyjczykom (tych ostatnich przedstawiono zresztą w sposób raczej małostkowy, jako dumnych imbecyli), zaś na resztę narodów jakby zabrakło miejsca. Ponadto, Autor posługuje się dość ograniczoną pogardą wobec Francuzów, o kłamliwych stereotypach nie wspominając. Generalnie, Polacy są tutaj wybawicielami Europy (znowu...), mimo, że całość ich sił liczyła w maju 1945 roku 1/6 tego, co mieli wyśmiewani Francuzi. Muszę przyznać, że w pewnym momencie zaczęło mnie nużyć, że Polacy są wszędzie i nigdzie zarazem - walczą na północy, południu, wschodzie, zachodzie, aż dziw, że nie zabrakło ich na Marsie - proszę wybaczyć ten przytyk, ale ze względu na szczupłość polskiej armii byłoby niemożliwym, by mogli dzielni Polacy walczyć na każdym odcinku frontu. Nie wspominam litościwie o zlekceważonej kwestii zaopatrzenia, państw ościennych (jak chociażby Czechosłowacja), czy zasobów ludzkich (ZSRR nie czarna dziura, też ma dno). Trudno zapomnieć również o tym, jak blisko rąk Aliantów znajdował się Kaukaz i złoża ropy naftowej - tę kwestię również zlekceważono, chociaż Amerykanie już w 1945 roku przebazowali się do Turcji.

Wątku Niemców - nie doczekałem się, a szkoda. Zmarnowany potencjał, który mógłby być jednym z silników napędowych powieści. Na Japonię, nie wiedzieć czemu, spadły dwie (mimo, że w poprzedniej części była mowa tylko o jednej) bomby atomowe. Kolejny zmarnowany wątek, który aż się prosił o rozwinięcie. Tu jednak mogę lekko obronić Langenfelda, ponieważ inny pisarz z nurtu historii alternatywnej, Robert Conroy, w swojej książce Red Inferno: 1945 tak samo kulawo uciął ten temat. Część została bezczelnie urwana w trakcie, masa wątków nie została domknięta - z jednej strony się cieszę, ale z drugiej obawiam się tworzenia kolejnego tasiemca po 50 części, z którego nic nie wynika (tak jak chociażby w kwestiach tajnych broni i Sowietów w Meksyku - w zasadzie niczego to nie wniosło do powieści). Są i pomniejsze błędy, jak nazywanie w 1945 roku Królewca ''Kaliningradem''. Ostatnich 100 stron trochę ciągnęło monotonią, ale Autor zręcznie z tego wybrnął, m.in. zakulisowymi rozgrywkami w ZSRR.

Po przełknięciu gorzkiej pigułki krytyki, czas na pochwały. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie wkład lotnictwa - jakby Autor chciał mi dać do zrozumienia, że wie już więcej na ten temat, bo w każdej scenie "używa" innego typu maszyn. Doczekałem się również walk na morzu, co jeszcze bardziej wyszło na plus książce. Opisy walk - jak zawsze szczegółowe, tym razem bardziej mięsiste, jakby Autor chciał przybliżyć brutalność wojny (poprzednio jakoś nie było tego widać). Mi chyba najbardziej do gustu przypadło wsparcie partyzantów przez szalejące Invadery oraz atak brytyjskich Tempestów na radziecką kolumnę pancerną. Niemalże słyszałem świst odpalanych rakiet i wybuchy bomb, kiedy te wspaniałe maszyny dokonywały sieczki na ziemi na sowieckich oddziałach. Bardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu przywołany temat 1st CanPara i desantu na Bornholm - spodobała mi się ta część książki, będąca miłą odmianą, bo poświęcona komuś innemu, niż Amerykanie/Polacy. A wyjątkowością książki było umieszczenie w niej moich rodzinnych stron, co naprawdę było miłym zaskoczeniem. Bardzo podobało mi się również ukazanie zakulisowych zagrywek i problemów w niemal każdym państwie, zwłaszcza w pomijanym do tej pory ZSRR.

Oczywistą zaletą książki jest jej wielowątkowość i ukazanie różnych postaw żołnierzy obu stron. Snujemy się tradycyjnie od prezydenckich gabinetów, poprzez sztaby, aż po okopy pierwszej linii. Polaków jest oczywiście najwięcej, zarówno z tej ''dobrej'', jak i ''złej'' strony barykady. Bardzo interesującym wątkiem było chociażby napomknięcie o przesiedleńcach zza Buga. Nie brak też w książce wzruszających momentów, których jednak nie zdradzę, warto samemu poszukać.

Postaci zostały niewiele zmienione, mało która się wybija, chociaż mi chyba najbardziej do gustu przypadł szeregowiec Alfons Matkowiak, pocieszna, sympatyczna postać, która wybijała się z szarego, bezbarwnego tłumu nijakich bohaterów - generalnie bohaterowie nie są mocną stroną książki. Ponownie mamy Jana Węglińskiego - komandosa, co to kulom się nie kłania, a w przerwach między wycięciem jednej setki wrogów i drugiej podrywa co ładniejsze dziewczyny, jego kopię w postaci Alojzego Wójcika, którego osoba w tej części została zepchnięta na czwarty plan, narwanego porucznika Walkera, pijącego jeszcze więcej alkoholu i bijącego Brazylijczyków, kilku bohaterów pobocznych, których zadaniem jest przede wszystkim zginąć- i w zasadzie tyle. Większość postaci jest zwyczajnie płaska, nie mają żadnej historii, emocji czy przemyśleń, są tylko nazwiskami, robotami, prującymi we wrogów seriami ze swoich pistoletów maszynowych. Jest to zdecydowanie jedna ze słabszych stron książki.

Tradycyjnie doczepię się tendencyjnego, wręcz fałszywego przedstawienia postaci, pełnego steretorypów - Sowieci są ukazani jako brudna, tępa, nieokrzesana dzicz, budząca szczerą odrazę. Radzieccy oficerowie najczęściej przypominają pocące się, wiecznie pijane wieprze, na wspomnienie zasługuje ustawiczne wspominanie o stanie ich uzębienia. Ja rozumiem, że Zapiski oficera Armii Czerwonej są dobrą lekturą, niemniej przenoszenie tamtego zarysu postaci do Planu Andersa jest nietrafionym zabiegiem. Nieliczni Brytyjczycy w osobach Montgomery'ego i Alexandra jawią się jako malkontenci i bufoni, którym nie poświęcono więcej miejsca, niż to konieczne, z kolei jedynymi stricte pozytywnymi postaciami są Amerykanie i Polacy, stojący na przeciwnym biegunie, niż cała reszta.

Tradycyjnie chciałbym pochwalić Wydawcę - przyjemny papier, elegancka czcionka, książkę chłonie się przez to błyskawicznie. Nie przypadła mi tylko do gustu okładka - jakaś taka bez polotu, nie wyróżniała się jak poprzednie. Chciałbym również oddać ukłony Korekcie, w książce znalazło się wyjątkowo mało błędów.

Cóż więcej mogę dodać? Jeśli ktoś zaczął, to zapewne nie skończył na poprzedniej części i po tę również sięgnie. A co do pozostałych... cóż, polecam fanom historii alternatywnej, a nie pragmatykom, którzy twardo tkwią w realiach, warto czasem oderwać się od szarej rzeczywistości i pomarzyć ''co by było gdyby''...

poniedziałek, 20 października 2014

Uczymy się pomalutku, uczymy się

Słowa towarzysza Stalina doskonale określają moje odczucia co do powieści Piotra Langenfelda pt.: Kontrrewolucja. Jest to druga część cyklu, zapoczątkowanego przez Czerwoną ofensywę.Mamy lato 1945 roku. II Wojna Światowa nie skończyła się - Związek Radziecki ruszył na Zachód, a jego potężne armie dotarły aż do Renu. Jednak solą w oku sowieckich przywódców jest rozpaczliwie broniący się skrawek Czechosłowacji, gdzie amerykańska 3. Armia, wsparta polskimi jednostkami, stawia twardy opór. W głowach generałów Pattona i Andersa pojawia się pewien śmiały plan, który może przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Sprzymierzonych...

Do tej części podchodziłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, ciekawił mnie poprowadzony wątek, z drugiej zaś - byłem pomny doświadczeń z poprzedniej części. O swoich obawach rozmawiałem z Wojciechem Sokołowskim, również rekonstruktorem, pełnym pasji i wiedzy, pijąc kawę w pobliżu strefy lądowania spadochroniarzy 82. DPD w Groesbeek. Miałem za złe Autorowi, że dość naiwnie uciął kilka bardzo istotnych wątków w powieści, czemu dałem wyraz w poprzedniej recenzji. Z dumą jednak mogę powiedzieć, że twórca chyba przyjął uwagi, zgłaszane nie tylko przeze mnie, bo i książka jest znacznie lepsza.

IS-3 przestaje nagle być pancernym potworem, radziecka broń pancerna nie jest taka demoniczna, Amerykanie jednak mają lotnictwo i używają go z przerażającą skutecznością, a w powieści przewijają się wątki byłych państw Osi. Do tego dorzucamy nieustającą sieczkę i voila!, powieść gotowa. Osobiście mi chyba najbardziej do gustu przypadły rozdziały dotyczące szturmu Bayreuth i ataku partyzantów na radziecki skład kolejowy. Plusów jest sporo, książkę się pochłania błyskawicznie i czuję lekki żal, że jest tak krótka.

Jeśli zaś chodzi o bohaterów, to chyba najciekawszą - moim zdaniem - jest generał Aleksiej Puganow, postać jakby nieco tragiczna, będąca lekko przejaskrawiona i karykaturalna. Z jednej strony dość zdolny planista i strateg, z drugiej zaś nieporadna ciamajda. Z jednej strony gnębi podwładnych, a z drugiej - sam jest gnębiony. Warte zastanowienia, na kim Autor się wzorował tworząc taką osobowość (to, że niektóre z postaci są inspirowane realnymi ludźmi jest oczywiste). Inne postaci również są ciekawie skonstruowane, jak choćby kapitan Węgliński, czy porucznik Walker. Dla nich warto sięgnąć po tę książkę.

Autor ewidentnie podszkolił się w znajomości samolotów (''Uczymy się...''), co bardzo się chwali. Tradycyjnie świetnym wątkiem było porzucenie opisów wyposażenia i umundurowania, oraz wielowątkowość powieści. Snujemy się od prezydenckich gabinetów, poprzez sztaby, aż do okopów na pierwszej linii, poznając tę wojnę z punktu widzenia każdego. Mimo kilku sukcesów Sprzymierzonych, Sowieci prą nieubłaganie na Zachód, a to oznacza tylko jedno... Zbudowanie napięcia to kolejna, nieoceniona zaleta powieści. Język - mocny, męski, przesycony rzucanym ''mięsem'' - tylko podkreśla to, co czytamy. Podczas lektury niejednokrotnie ''widziałem'' sceny z kolejnych stron, dzięki umiejętnym opisom. Tradycyjnie pochwalę Wydawcę - piękna okładka, przyjemny papier, miękka oprawa - wszystko to wpływa bardzo dodatnio na odbiór książki.

Minusów również się zebrało kilka, niestety. Po pierwsze, Langenfeld połączył sojuszem ZSRR i Japonię. Nie trzeba mieć doktoratu z historii, by wiedzieć, że taki sojusz nie miał prawa istnieć (i zresztą nigdy nie istniał w praktyce, a zakładano go jedynie w ramach planowania operacji Unthinkable). Związek Radziecki nienawidził dwóch państw: Polski i właśnie Japonii. Pierwszego kraju m.in za 1920 rok, zaś drugiemu nie darował srogiego lania z 1905 roku, czego przykładem niech będą bitwy nad jeziorem Chasan i nad rzeką Chałchin Goł (oczywiście jest to bardzo uogólnione). Sowieci dawali temu wyraz, wspierając Chińczyków pod wodzą Czang Kaj-szeka, których traktowano jako jedynych sojuszników w Azji (dopiero po II WŚ Stalin zaczął wspierać komunistów). Japończycy zresztą odwdzięczali się tym samym, bo ZSRR traktowali jako największe zagrożenie ich interesów na kontynencie. Bardzo szkoda, że zdecydowano się zakończyć ten wątek w sposób brutalny i kulawy.

Równie nieprzekonującym wątkiem jest wspieranie przez byłych nazistów ZSRR. Inną rzeczą była współpraca wymuszona uwięzieniem w Kraju Rad, a czym innym w dalekim Meksyku. Langenfeld zresztą ustawicznie pomija wątek Niemców podczas walk, tłumacząc to tym, że... Polacy obraziliby się na Pattona. Jak wspominałem wcześniej, latem 1945 roku Alianci przetrzymywali około ćwierć miliona (!) niemieckich żołnierzy jako potencjalnych sojuszników na wypadek wojny z ZSRR, z czego znaczna część nadal znajdowała się pod bronią. Pominięto również aspekt Werwolfu (a szkoda, bo perypetie jakichś nawiedzonych nazistów z lasu, ciągle wierzących w III Rzeszę, mogłyby być bardzo interesujące!). Autor nieco - w moim odczuciu - przesadza, gdy czytam wypowiedź Pattona Cała nadzieja w Polakach. Odnoszę przez to wrażenie, że tylko dzięki Polakom można byłoby wygrać tę wojnę - a jest to wrażenie mylne, bo gdzie cały Commonwealth, Francuzi, których wątki zostały zlekceważone? Z drugiej strony - brakuje również czerwonych sojuszników Sowietów - Bułgarów, Rumunów i Czechów. Zauważyłem również, że w powieści amerykańskie pielęgniarki służą tylko do gwałcenia przez radzieckich bojców - wyczułem jakąś urazę do tego tematu. Trochę stąpaniem po cienkim lodzie było zawarcie wątków tajnych broni - odczułem wówczas wyraźny przesyt wątków i stwierdziłem: Dość! Co za dużo, to niezdrowo.

Jednak największym minusem w powieści jest - jak zwykle - tendencyjność postaci. Widać sporą asymetrię w ich tworzeniu. Sowieci i ich zausznicy to dzicz, Francuzi tchórze, Brytyjczycy - wyrachowani cynicy. Jedynie bronią się Amerykanie i - oczywiście - Polacy. Radzieccy generałowie są przedstawieni - dosłownie - jak barbarzyńcy, którzy dłubią sobie w nosach na odprawach i piją non stop na umór. Nieliczni Japończycy w powieści to oszalałe dzikusy, które chcą się rzucać na wroga z gołymi pięściami (zresztą, odnoszę wrażenie, że wątek Japonii wsadzono trochę na odczepnego - bo poświęcono mu całe trzy strony), zaś dywizja Big Red One po raz kolejny daje Sowietom pstryczka w nos swoimi błyskotliwymi pomysłami.

Niemniej, mimo kilku potknięć, Kontrrewolucja jest książką cokolwiek dobrą. Czytelnik podczas lektury łapie się, że wzdycha z ulgą, czytając o kolejnym nieudanym ataku Sowietów, zapominając, że jest to - niestety - tylko alternatywna rzeczywistość. Zawsze pozostaje refleksja - jak mogło być? Jak potoczyłyby się koleje tej wojny i losów świata? Czy dowiemy się tego w następnej części? Czy może jeszcze kolejnej? Trzymam kciuki, by wyszła jak najprędzej.

Ja mogę tylko sparafrazować kapitana Łukina: Ot kurwy. Powieścią się nacieszyć nie dali.

sobota, 11 października 2014

Obłęd Warszawski '44

Witam po baaardzo długiej przerwie. Jak obiecałem, wracamy do tematów historyczno-politycznych.

Kilka dni temu minęła 70. rocznica kapitulacji oddziałów powstańczych w Warszawie. Tegoroczny szum, towarzyszący okrągłej rocznicy rozpoczęcia walk był zbyt duży. Wielokrotnie środowiska szeroko pojętej prawicy broniły decyzji sprzed 70 lat, wznosząc górnolotne hasła o patriotyzmie, honorze i bohaterstwie, zaś po drugiej stronie barykady stała lewica, atakująca ze wściekłą furią wszystko, co z Powstaniem związane. Szczęśliwie ja - i wielu innych ludzi zapewne też - plasuję się pośrodku tego podziału.

1 sierpnia obejrzałem odcinek programu "Tak czy nie" z Krzysztofem Bosakiem i Piotrem Szumlewiczem i muszę przyznać, że stanowisko Bosaka ws. Powstania było chyba najzdrowszym ze wszystkich, jakie dane mi było poznać. Bosak umiejętnie udowodnił, że Powstanie nie miało żadnego sensu strategicznego, przyczyniło się do zniszczenia Warszawy (skrót myślowy wyjaśnię niżej), ale nie stoi to w sprzeczności z oddawaniem hołdu Powstańcom, jako bohaterom. O stanowisku Szumlewicza, którego uważam za sepleniącego, nawiedzonego pogrobowca komuny nawet nie wspomnę (wystarczy napomknąć, że chciał on zastąpić Święto Wojska Polskiego z 15 sierpnia na 12 października, bo... bitwa pod Lenino była wg niego wielkim zwycięstwem).

Ja również jestem bardzo surowy w ocenie Powstania. Uważam, że była to decyzja tragiczna w skutkach, kompletnie nieprzemyślana, przez którą zginęły dziesiątki tysięcy Polaków. Zanim zacznę, chciałbym podkreślić, że doceniam Powstańców i traktuję ich jako bohaterów, którzy poszli walczyć o Polskę. Zawsze ich tak traktowałem i będę traktować. Natomiast jestem wrogiem czczenia Powstania z kilku przyczyn. Co roku pojawiają się bowiem głosy, którym przewodzi prof. Kieżun (którego bardzo szanuję), wg których Powstanie i tak by wybuchło. Mianowicie, po tym, gdy Niemcy zobowiązali 100 tys. ludzi do prac przy liniach obronnych wokół Warszawy, Powstanie już musiało ruszyć, że była to siła nie do zatrzymania.

Mimo mojego wielkiego szacunku do Profesora, nie zgadzam się. Odnoszę wrażenie, że traktuje on żołnierzy AK jak nieodpowiedzialny motłoch, który poszedłby walczyć, nawet wbrew rozkazom. Tymczasem wielu akowców było przedwojennymi oficerami i żołnierzami, którzy bez rozkazu nie poszliby nigdzie. Potrafili również myśleć i zdawali sobie sprawę, że atak na Niemców zakończyłby się totalną klęską. Rozkaz przyszedł - poszli.

Inne próby usprawiedliwiania decyzji o wybuchu Powstania to możliwe represje niemieckie, lub walki w Warszawie. Załóżmy hipotetycznie, że Powstanie nie wybucha, a Niemcy mieliby wziąć odwet na Polakach za niestawienie się na roboty. Jest to niemożliwe, ponieważ w takiej sytuacji, kiedy front był tuż-tuż, Niemcy nie mieli ani czasu, ani środków, by wystrzelać 200 tys. ludzi, ani by zrujnować 90 % miasta. W momencie wybuchu Powstania w Warszawie znajdowały się głównie jednostki policyjne i siły porządkowe, a nie frontowe oddziały. Czas na wystrzelanie ludzi i zniszczenie miasta Niemcy kupili właśnie dzięki Powstaniu, przez które front się zatrzymał. Nie ma Powstania - front się nie zatrzymuje - Niemcy nie mają czasu. Proste?

Ewentualne walki w mieście to również nietrafiony argument. Doświadczenia z walk o Wilno, czy Lwów udowodniły, że straty podczas walk w mieście byłyby znacznie niższe, a już z pewnością liczba ofiar nie wyniosłaby ponad 100 tys. Niemcy zrujnowali Warszawę dlatego, że mieli na to CZAS. Mogli bezkarnie ostrzeliwać miasto z moździerza ''Ziu'', mogli je bombardować za pomocą Stukasów, mogli je palić miotaczami, bo wiedzieli, że Sowieci stoją nad Wisłą. Gdyby w Warszawie walczyli prawdziwi żołnierze, dobrze uzbrojeni, a nie zbieranina z dwoma peemami na 50 ludzi, to tego czasu by nie było.

Uwielbiam również słuchać wersji o tym, że Powstanie sprowokowali Sowieci. Owszem, sprowokowali do niego ludność i powstańców, ale nie dowódców. Mało kto wie, że Londyn do samego końca był przeciwny wybuchowi Powstania, bardzo krytycznie na jego temat wypowiadali się generałowie Sosnkowski i Anders. Rząd w Londynie wysłał zresztą gen. Okulickiego, by nie dopuścił do wybuchu walk. Samą decyzję powziął gen. Chruściel, kiedy udał się na swój słynny ''zwiad tramwajowy'', gdzie pojechał na przedmieścia Pragi tramwajem i wypytał się przekup na targu, czy widziały radzieckie czołgi, zmierzające na Pragę. Odpowiedziały, że widziały, więc można zacząć Powstanie. A że nie były to radzieckie czołgi, tylko niemieckie, i wcale nie idące na Warszawę, tylko w przeciwnym kierunku, to drobiazg.

Decyzję przegłosowali samowolnie generałowie Komorowski, Chruściel i Okulicki, pod nieobecność innych przedstawicieli PPP, którzy nie wyrażali na nie zgody, wiedząc, jak się ono zakończy. Wobec Okulickiego ostatnimi czasy istnieją podejrzenia, że był on agentem NKWD, którego zadaniem było sprowokowanie do wybuchu Powstania.

Prawdą jest to, że Powstanie nie jest żadnym moralnym zwycięstwem, jakby chcieli tego prof. Kieżun i gen. Ścirbor-Rylski, i jak to ostatnio przedstawiają. Była to klęska, zarówno militarna, jak i polityczna. Wszystkim kanapowym patriotom łatwo jest mówić ''Cześć i Chwała Bohaterom'', gdy nad głowami nie gwiżdżą im kule, a bandziory od Dirlewangera nie gwałcą im dziewczyn, matek i sióstr. Tak samo łatwo jest lewicy mieszać z błotem Powstańców, kiedy zza monitora w ciepłym i bezpiecznym pokoju, przy herbatce sobie plują na uczestników tego czynu. Najlepszym komentarzem wobec Powstańców jest cytat pułkownika Kazimierza Iranka-Osmeckiego, cytowany przeze mnie od lat w każdą rocznicę wybuchu PW:

Trzeba było przeżyć 5 lat okupacji w Warszawie w cieniu Pawiaka, trzeba było słyszeć codziennie odgłosy salw, tak, że przestawało się je słyszeć, trzeba było asystować na rogu ulicy przy egzekucji dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu przyjaciół, braci lub nieznajomych z ustami zaklejonymi gipsem i oczami wyrażającymi rozpacz lub dumę. Trzeba było to wszystko przeżyć, aby zrozumieć, że Warszawa nie mogła się nie bić.

Ale to tylko w ocenie Powstańców, nie jego dowódców.

Śmieszy mnie niezmiernie z kolei plucie na Aliantów, że nam ''nie pomogli''. Że nie latali ze zrzutami. Że nie przerzucili żołnierzy. Osobom, które głoszą takie teorie, polecam poczytać o polskiej 1586. Eskadrze, która wykonywała niebezpieczne loty z Włoch non-stop, tracąc 167 % stanu wyjściowego. O lotnikach brytyjskich, amerykańskich i południowoafrykańskich, którzy nad Warszawę lecieli, mimo braku zgody Stalina na korzystanie z jego lotnisk. O tym, że nie było ŻADNYCH technicznych możliwości, by przerzucić jakichkolwiek żołnierzy do Warszawy w tym czasie. O tym, że zrzuty te były niecelne ze względu na niewielką powierzchnię terenu opanowanego przez Powstańców.

Smutnym faktem jest to, że w międzyczasie minęła 70. rocznica desantu pod Arnhem polskich spadochroniarzy, którzy do samego końca pragnęli, by wysłać ich do Warszawy (choć było to technicznie niemożliwe). I rocznica ta, mimo, że również bardzo tragiczna, ponieważ ci żołnierze walczyli o wolność Holandii pod Driel i Oosterbeek, gdy ich własny kraj ginął pod hitlerowską i bolszewicką okupacją, również minęła bardzo niezauważona. Tak samo rocznica Falaise, a i jutro minie rocznica Lenino. Również niezauważona, bo tam przecież walczyli agenci Moskwy, a nie Polacy.

Równie smutnym faktem jest kompletne zlekceważenie próby pomocy ze strony Wojska Polskiego na Wschodzie. W nocy z 15 na 16 września 1944 roku wylądowały na Czerniakowie pierwsze oddziały 3. Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta, głównie oddziały 8. i 9. Pułku Piechoty. Ponieśli olbrzymie straty, zarówno podczas przeprawy, jak i podczas walk, tracąc 1700 ludzi. Walczyli, pozbawieni osłony lotnictwa i artylerii, pod ogniem niemieckich dział. Ale poszli do walki, chcąc pomóc rodakom, mimo, że politrucy wrzeszczeli za nimi: ''Po co się tam pchacie?! Tam faszyści biją się z faszystami! Niech się sami pozabijają!''...

Ale to nieistotne, nie było lepszych Polaków od Powstańców, prawda? :)

sobota, 19 lipca 2014

Wszyscy winni!

Wybaczcie tak długą nieobecność, ale na dłuższy czas zwyczajnie zapomniałem o blogu. Wracam jednak z wpisem, który stanie się przyczynkiem do napisania serii o Polsce, polskich klęskach i winnych za nie. Dzisiaj tylko ogólnikowo.

Otóż, często na Facebooku, na różnych stronach i grupach poświęconych historii, uderza mnie jeden fakt, kiedy czytam posty i komentarze wrzucane przez ogół. Można je pokrótce przedstawić w ten sposób: ''Polacy walczyli dzielnie, do ostatniego żołnierza, ale przegrali, bo zostali zdradzeni''. Takie myślenie przebija się, kiedy mowa o Kampanii Polskiej w 1939 roku, o Powstaniu Warszawskim, o Jałcie, o Żołnierzach Wyklętych i o wszystkim innym.

W Polsce przez parę ostatnich lat obserwuję dość niezdrową tendencję do zrzucania całej odpowiedzialności za nasze klęski na wszystko i wszystkich dookoła. Przykładem niech będzie 1939 rok, o którym napiszę szerzej w następnym wpisie. Otóż, wg obecnej narracji historycznej, mającej podłoże jeszcze w czasach głębokiego PRL, czyli latach 60., a obecnie uskutecznianej przez gazety i czasopisma takie, jak ''Historia Do Rzeczy'', czy ''W Sieci Historii'', panuje następujące przeświadczenie: Polacy zostali w 1939 roku haniebnie zdradzeni przez ''tchórzliwych'' Francuzów i Brytyjczyków, oraz mogli jeszcze wygrać, gdyby nie ZSRR. Nie muszę przypominać, że twierdzenie to jest bzdurą, niepopartą niczym innym, niż myśleniem życzeniowym. Dlaczego?

Bo to nie Francuzi i nie Anglicy zawiedli w 1939 roku, tylko Polacy. Polacy, z ich Naczelnym Wodzem i Sztabem Generalnym Wojska Polskiego zawiedli na całej linii, w sposób haniebny. Sprawdza się tutaj powiedzenie - ''widzisz źdźbło w oku bliźniego, a w swoim belki nie zauważasz''. Zarzucamy Francuzom i Anglikom, że byli ''tchórzliwi'', tymczasem Polacy niespecjalnie mają się czym pochwalić. Klęska wrześniowa była głównie naszym dziełem, a zrzucanie winy dowodzi tylko niedojrzałości odbiorców.

Inny przykład? Powstanie Warszawskie. Poza corocznym szczekaniem wiadomej gazety z czerwonym prostokątem, wielokrotnie pojawia się zarzut ''zdrady'' Amerykanów i Anglików, którzy nie pomogli Powstańcom. Tymczasem nikt nie zada sobie pytania, jak Alianci mieli pomóc Powstaniu. Mieli pomóc i już! Co się pan dopytujesz! Wątpisz? Znaczy, żeś komunista!

Jeszcze inny? Rzekomy brak zaproszenia Polaków na Paradę Zwycięstwa w Londynie w 1946 roku. Rzecz błaha, urosła w Polsce do rangi symbolu zdrady i zaprzaństwa Brytyjczyków - sojuszników, którzy, jak Judasz Iskariota, nas sprzedali za 50 srebrników w postaci spokoju w Europie. Tymczasem jest to nieprawda, bo zaproszenie zostało wystosowane... ale to też temat na inny wpis.

Inną kwestią, jest wyolbrzymianie własnych zwycięstw i zwiększanie stosunków sił. Dzisiaj zostałem nazwany ''proamerykańską świnią'', cokolwiek to znaczy, ponieważ poddałem pod wątpliwość fakt, by słynni obrońcy Wizny mogli stawiać opór 42 tysiącom żołnierzy XIX. Korpusu Armijnego gen. Guderiana w 1939 roku. A przecież nie trzeba być historykiem wojskowości, by wiedzieć, że w natarciu na jeden punkt nie biorą udziału wszyscy żołnierze korpusu, rozciągniętego w linii na dobrych kilkanaście kilometrów. Podobnie rzecz ma się z obroną Westerplatte, gdzie z roku na rok maleje liczba obrońców WST, a rośnie liczba Niemców biorących udział w szturmie (ostatnio stanęło na coś koło 5 tysiącach, kiedy byłem mały, było to nieco ponad tysiąc).

Ja rozumiem, że to ku pokrzepieniu serc, ale trudno nie odnieść wrażenia, że tego rodzaju dywagacje i manipulacje, są raczej śmieszne i kompromitują rzeczywisty wkład Polski i Polaków w II WŚ. Tam, gdzie przegrały inne nacje, tam nie ma szarpania się nad grobami. Jest pochylenie głowy, czczenie bohaterstwa, a nie zrzucanie odpowiedzialności. Amerykanie w Pearl Harbor nie zastanawiają się, czy odpowiedzialny za nalot był prezydent Roosevelt, czy sekretarz ds. marynarki Frank Knox.  I nie zrzucają odpowiedzialności na kogokolwiek, oddają hołd poległym. Odpowiedzialni byli Japończycy, z niezrównanymi admirałami Yamamoto i Nagumo. Również Brytyjczycy nie szukają po kątach winnych klęski operacji Market-Garden - już dawno przyznali, że winę ponosi marszałek Montgomery i generał Browning, którzy swoją arogancję przypłacili unicestwieniem 1. Dywizji Powietrzno-Desantowej. A kiedy my się tego nauczymy?

wtorek, 3 czerwca 2014

Walka z pomnikami

Na początku maja bieżącego roku byliśmy wręcz zasypywani wiadomościami o niszczeniu radzieckich pomników. A to oblano czerwoną farbą pomnik generała Czerniachowskiego, a to owinięto taśmą pomnik Braterstwa Broni (zwany popularnie pomnikiem "Czterech śpiących"), a to znowu gdzieś pomazano tablicę ku pamięci radzieckich żołnierzy.

Kiedy czytałem coraz to nowsze doniesienia na ten temat, zacząłem się zastanawiać, gdzie jest ta cienka granica, której nie wolno przekraczać. Powinniśmy zacząć od ''gwiazdy'' tego felietonu, czyli postaci generała Czerniachowskiego.

Generał urodził się 29 czerwca 1906 roku na Ukrainie. Pracował na kolei, po czym w 1924 roku wstąpił do Armii Czerwonej, w 1928 roku ukończył Szkołę Oficerów Artylerii w kIjowie, a w 1936 roku Akademię Wojsk Pancernych i Zmotoryzowanych w Leningradzie. Szybko awansował, dowodził najpierw 28. Dywizją Pancerną, później 241. Dywizją Piechoty, zaś w kwietniu 1942 roku stał się dowódcą 18. Korpusu Pancernego, a następnie - 60. Armii. W 1944 roku został dowódcą 3. Frontu Białoruskiego, jako najmłodszy generał w Armii Czerwonej. Wg wielu opinii był zdolnym dowódcą, przeprowadził operację wileńską i kowieńską, wypierając Niemców z terytorium dzisiejszej Litwy. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach (wg oficjalnej wersji - od niemieckiego ostrzału, wg współczesnych podań - od pocisku własnych żołnierzy) 18 lutego 1945 roku w okolicach Melzaka.

Polakom - głównie tym bardziej zorientowanym w historii, a nie typom, o których napiszę niżej - kojarzy się on głównie ze zdradzieckim rozbrojeniem i uwięzieniem żołnierzy AK w Wilnie latem 1944 roku. Zaprosił on - współdziałając z owianym złą sławą generałem Iwanem Sierowem - pułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego ps. ''Wilk'' i jego sztab na spotkanie, gdzie polscy oficerowie zostali podstępnie aresztowani. Czerniachowski jest też odpowiedzialny za rozbicie Okręgu Wileńskiego AK.

Nie uważam postaci Czerniachowskiego za szczególnie przyjazną Polsce na tyle, by stawiać mu pomniki. Jednak kiedy słuchałem i czytałem komentarze nt. dewastacji pomnika, nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. Padały komentarze brzmiące tak: ''To był morderca, zabijał akowców! Bardzo prawdopodobne, że osobiście, a na pewno wydawał rozkazy o ich mordowaniu.'' Na moje pytanie, gdzie on ich zabijał, uzyskiwałem odpowiedź: ''Tam, gdzie zginął''...

Bardzo bawi mnie postawa potępiania wszystkiego, co radzieckie przez środowiska prawicowe w Polsce, nie dlatego, że nie jest słuszna (bo jest), ale dlatego, że wszyscy rzucają się na jakiś temat, o którym nie mieli wcześniej (i nadal nie mają, jak widać powyżej) żadnego pojęcia, potępiając go od A do Z.

Jeśli chodzi zaś o pomniki - jestem zdania, że obecność radzieckich pomników w przestrzeni publicznej jest dla Polaków uwłaczająca. To tak, jakby w centrum Jerozolimy postawić pomnik bohaterskiego SS. Przesadzam? To może inaczej: skoro Sowietów traktujemy jako rzekomych ''wyzwolicieli'', bo wypędzili Niemców z Polski w latach 1944-45, równie dobrze moglibyśmy postawić pomnik Wehrmachtowi za wypędzenie Sowietów z Kresów w 1941 roku. Taki sam wydźwięk.

Bo ja, drodzy Czytelnicy, Sowietów za wyzwolicieli nie uważam. Przyszli tutaj nie dlatego, że chcieli nas wyzwolić, tylko dlatego, że toczyli wojnę z Hitlerem. Przynieśli zniewolenie na blisko pół wieku (nie, nie okupację), przynieśli terror na swoich bagnetach. Rękoma hitlerowców zniszczyli Warszawę, są odpowiedzialni za tysiące gwałtów, rabunków, podpaleń. I egzekucji.

Dlatego pomniki radzieckich ''wyzwolicieli'' i tzw. ''utrwalaczy władzy ludowej'' powinny zniknąć z przestrzeni publicznej. Powinno się je wrzucić do jakiegoś Muzeum Komunizmu, tak, jak zrobiono to na Litwie, gdzie gniłyby sobie pod chmurką, nie rażąc nikogo. Ale z drugiej strony, uważam, że dewastacja pomników to takie samo działanie, jakie robili Niemcy i Sowieci. Oni też wysadzali pomniki, palili książki i rozjeżdżali czołgami cmentarze. Nie bądźmy tacy, jak oni.

poniedziałek, 19 maja 2014

Bitwa narodów

Wczoraj obchodziliśmy 70. rocznicę zajęcia Monte Cassino. Muszę w tym miejscu przyznać, iż pomyliłem się prawie trzy miesiące temu, gdy pisałem, że ta rocznica minie w milczeniu. Nie było go, co mnie cieszy, jednak jest pewna zadra. Milczenia nie było tylko dlatego, że w uroczystości zaangażował się osobiście premier Donald Tusk.

Monte Cassino to symbol dla większości Polaków. Oto wzgórze, niezdobyte przez nikogo (bo wszyscy tzw. sojusznicy uciekali w popłochu!), padło dopiero, gdy pojawili się tam odważni wojacy z kraju nad Wisłą. Cóż, Polak potrafi. Później, ci sami Polacy zostali pozostawieni, zdradzeni, rzuceni na pożarcie przez swoich sojuszników, którzy mieli czelność nie zapraszać tych, którzy zdobyli najsilniejszy punkt na Linii Gustawa, na paradę zwycięstwa. Ale my o nich pamiętamy. Takie przesłanie przebija się z większości portali i komentarzy.

Monte Cassino jest symbolem również dla mnie, bowiem w drugim szturmie uczestniczyło dwóch moich pradziadków z 3. Dywizji Strzelców Karpackich, jeden został zresztą bardzo ciężko ranny w głowę i nie ujrzał już ani zajętego klasztoru, ani rodzinnych Zaleszczyk. Samą górę odwiedziłem pięć lat temu, tuż przed uroczystościami z okazji 65. rocznicy jej zdobycia.

Pamiętam do dziś, moment, kiedy wchodziłem na Polski Cmentarz Wojskowy, nad którym w kompletnej ciszy łopotały dwie flagi - polska i włoska. I rzędy białych nagrobków, oznaczających spoczynek ponad tysiąca moich rodaków, którzy polegli setki kilometrów od rodzinnych stron. Na środku grób generała Andersa, który w ostatniej woli wyraził chęć pochowania go wśród swoich żołnierzy. Pamiętam też hymn odśpiewany nad jego płytą. To wszystko działa bardzo na wyobraźnię.
W znacznej części górował nad rzekami o stromych brzegach, w szczególności Garigliano i Rapido, lub też rozciągał się na nadbrzeżnych bagnach lub na wysokich górskich szczytach. Naturalne korzyści, jakie dawało górskie położenie, zostały wzmocnione przez Niemców dzięki usunięciu budynków i drzew i poszerzeniu w ten sposób pola rażenia. W innych miejscach powiększono występujące w tej okolicy naturalne jaskinie, a pozycje obronne wzmocniono dźwigarami kolejowymi i betonem. Wykopano ziemianki, połączone podziemnymi przejściami. Umocnienia nie były jedną linią, a raczej wieloma liniami z tak zaplanowanymi stanowiskami, żeby można było natychmiast przeprowadzić kontrnatarcia na utraconych obszarach frontu.

(Matthew Parker, Monte Cassino)
Walki o jeden z najsilniejszych punktów na Linii Gustawa, blokujący drogę na Rzym, trwały pięć miesięcy. Na kamienistej, masywnej górze, zwieńczonej benedyktyńskim klasztorem, oraz okolicznych wzgórzach okopały się jedne z najlepszych jednostek Wehrmachtu - 5. Dywizja Górska i 1. Dywizja Strzelców Spadochronowych, zamieniając ten rejon w twierdzę.

Ci z was którzy będą mieli dość szczęścia, żeby wydostać się z piekła Cassino, nigdy nie zapomną niemieckich spadochroniarzy, najbardziej walecznych ze wszystkich. Mimo to wyobraźcie sobie, że jakiś tłusty facet o ulizanych włosach, siedzący daleko na tyłach próbuje zmiękczyć nas ulotkami i domaga się, żebyśmy pomachali białą chustką. Niech ten facet przyjdzie na front i przekona się, że papier z jego wypocinami nadaje się tylko do podtarcia dupy. Po zastanowieniu- niech dalej wysyła swoje ulotki; papier toaletowy jest coraz trudniej dostępny w Cassino i nawet niemieccy spadochroniarze, choć tak twardzi nie lubią używać trawy.


W bitwie wzięło udział 20 narodowości z pięciu armii. Byli Amerykanie, Brytyjczycy, Nowozelandczycy, Hindusi, Francuzi, Marokańczycy, Algierczycy, Gurkhowie, Polacy. W czasie II Wojny Światowej były tylko dwie tak wielonarodowe bitwy - Monte Cassino i Berlin. Trzy natarcia - amerykańskie, brytyjskie oraz nowozelandzkie - zakończyły się klęską (czytaj: zdobyto okoliczne tereny, ale nie samo Monte Cassino).

Polacy ruszyli do ataku 11 maja o godz. 23. Do ataku ruszyły: 3. Dywizja Strzelców Karpackichgen. bryg. Bronisława Ducha, 5 Kresowa Dywizja Piechoty gen. bryg. Nikodema Sulika, 2 Samodzielna Brygada Pancerna gen. bryg. Bronisława Rakowskiego, wspierane przez Armijną Grupę Artylerii płk Ludwika Ząbkowskiego. Wszystkie jednostki II. Korpusu.
Ich pierwsze natarcie spełzło również na niczym. Niemcy mocno siedzieli na swoich pozycjach, ostrzeliwując się ze wszystkiego, co mieli. Grad pocisków moździerzowych, serie z ciężkiej broni maszynowej, deszcz granatów ręcznych, a wszystko to okraszone pojedynczymi wystrzałami.

Rozgorzała bardzo ostra bitwa. Niemcy stawiają twardy opór.(...) Sześć razy kontratakował nieprzyjaciel - zaprawione w bojach na Krecie i pod Smoleńskiem kompanie spadochroniarzy. Sześć razy odparto te wściekłe i zażarte ataki. Następnego nie było już kim odpierać. Piechota, masakrowana przez artylerię niemiecką, przez moździerze i nebelwerfery, zarzucona granatami, rozstrzeliwana z broni maszynowej i przez strzelców wyborowych ze wszystkich stron: z klasztoru, ze wzgórza 475, z Gardzieli, Albanety i wzgórza 575, została wybita. Na wzgórzach 569 i 593 pozostały tylko mizerne resztki kompanii, zabici i ranni, którzy sami nie mogli zejść na punkty opatrunkowe. Polska krew mieszała się z niemiecką. Nikłe resztki ocalałych z tej rzezi piechurów wycofały się na podstawy wyjściowe bez dowódców, którzy polegli lub zostali ranni, bez łączności, zniszczonej nawałą ognia, bez czołgów, które wyleciały na minach bądź zostały zniszczone ogniem pancerfaustów. Piechota kresowa w takim samym stanie musiała wycofać się z Widma.

(Tadeusz Czerkawski, Byłem żołnierzem Andersa)

17 maja Polacy jeszcze raz ruszyli do ataku. Walki znowu były zacięte, w pewnym momencie na San Angelo Polacy byli tak zdesperowani brakiem amunicji, że zaczęli rzucać w Niemców kamieniami. Duch się łamał... dopóki ktoś - a był to sierż. Marian Czapliński - nie zaintonował cicho: Jeszcze Polska nie zginęła... Jednak w odróżnieniu od pierwszego, drugie natarcie przyniosło oczekiwany sukces. Zdobyto wzgórza Widmo, Massa Albaneta, 593 i Monte Castellone.

Po bardzo ciężkich, krwawych natarciach i przeciwnatarciach dywizja kresowa zdobyła Widmo o godzinie siódmej (...), utrzymała tę pozycję, a następnie opanowała małe San Angelo, ale na właściwe San Angelo, mimo wielu uderzeń, nie zdołała się wedrzeć. Kolejne natarcia dywizji karpackiej na wzgórze 593 zostały odparte. Straty były ogromne. Zabrakło nam odwodów. Ale te całodzienne walki poważnie nadwyrężyły też zwartość niemieckiej obrony. Nieprzyjaciel był także wyczerpany, może nawet bardziej niż my. I oto nastąpił moment krytyczny bitwy, kiedy to przeciwnicy leżą naprzeciw siebie, niezdolni, zdawałoby się, do niczego. W takiej sytuacji zwycięstwo przypada temu, kto ma silniejszą wolę, kto zdobędzie się na jeszcze jeden wysiłek. Aby to uczynić, wprowadzono do walki komandosów, część 15 pułku ułanów, ściągniętych z odcinka obrony, oraz dwa bataliony improwizowane, złożone z obsługi pułku dział przeciwlotniczych, kierowców samochodowych, warsztatowców, pocztowców itp.

(Bronisław Dzikiewicz, Z teodolitem pod Monte Cassino)

14 maja w dolinie rzeki Liri uderzył Francuski Korpus Ekspedycyjny i dokonał przełamania niemieckich linii obronnych. Niemcom na Monte Cassino groziło okrążenie, dlatego w nocy z 17 na 18 maja nakazano wycofać się z tej pozycji.

18 maja 1944 roku patrol 12. Pułku Ułanów Podolskich, dowodzony przez ppor. Kazimierza Gurbiela, wszedł na Monte Cassino, gdzie znaleziono 16 ciężko rannych Niemców pod opieką trzech sanitariuszy. Polacy wywiesili biało-czerwoną flagę, zaś o godz. 12:00 plut. Emil Czech odegrał Hejnał Mariacki na zdobytym wzgórzu.

Rankiem 18 maja 1944 roku, kiedy starszy ułan Leon Szczepulski i wachmistrz Antoni Wróblewski wkraczali na dziedziniec klasztoru na Monte Cassino, powitał ich posąg św. Benedykta, z urwaną pociskiem głowa, i uroczysta cisza. Na dany znak, że nikogo nie ma, nadbiegła reszta patrolu z dowódcą ppor. Kazimierza Gurbielem. Starszy ułan Wilhelm Wadas dopadł na wpółotwartej furty i krzyknąl: Hande hoch oder ich schiesse! Po chwili, z rękami podniesionymi w górę, zaczęli wychodzić niemieccy spadochroniarze: zmaltretowani do ostatnich granic wytrzymałości, w bandażach, obdarci, brudni, nie goleni chyba od tygodni... 'Bohaterowie z Krety', spod Stalingradu i Oriony. Dobierany kwiat nordyckiej młodzieży -Nibelungi. Niemieckie półbogi...

(Melchior Wańkowicz, Monte Cassino)

To, co mnie bardzo bawi w obecnej narracji historycznej, jest forsowanie wizerunku nieustraszonych i niepokonanych polskich żołnierzy, zdradzonych przez sojuszników (m. in. tchórzliwą Francję). Ja osobiście uważam - nie ujmując bohaterstwa i poświęcenia bohaterskim żołnierzom II. Korpusu - że zdobywanie Monte Cassino było zwyczajną głupotą i przerostem ambicji generała Andersa. Ale po kolei.

Pierwsze, co jest irytujące, to zakłamany obraz przebiegu tej bitwy. Owszem, były trzy natarcia. Owszem, nie zakończyły się one sukcesem, ale i polskie pierwsze natarcie się nim nie zakończyło. Warto nadmienić, że w każdym kolejnym ataku Niemcy tracili kolejnych ludzi, oraz kolejne cele (chociażby miasteczko Cassino). Każdy atak uszczuplał niemiecką obronę. Czy to, że pierwsze ataki poszły na marne, oznacza, że żołnierze biorący w nich udział byli gorsi? Nie. Bo gdyby na ich miejscu znaleźli się Polacy, skończyliby tak samo. Żołnierze amerykańskich 36. i 34. DP zostali zmieceni huraganowym ogniem artylerii, Brytyjczycy ginęli koszeni ogniem niemieckich karabinów maszynowych, zaś w walce wręcz Zielonym Diabłom, jak nazywano niemieckich spadochroniarzy, nie potrafili dać rady najlepsi żołnierze Commonwealthu - Gurkhowie.

Po drugie, kocham stereotyp tchórzliwych Francuzów, panujący w Polsce. Tymczasem, ci tchórzliwi Francuzi - zarówno jednostki kolonialne, jak i złożone z Europejczyków - z wielką odwagą zaatakowały i przełamały niemieckie linie obronne w dolinie rzeki Liri, co umożliwiło oskrzydlenie klasztoru. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że to przełamanie udało się m.in. dlatego, że w tym czasie Polacy bezskutecznie atakowali Monte Cassino i odciągnęli uwagę Niemców.

Po trzecie, słuszność ataku. Zdobywanie Monte Cassino było głupotą, zaś zgoda generała Andersa na udział II. Korpusu, była niczym innym, jak przerostem ambicji nad pragmatyzmem. Szturm Monte Cassino niczego nie dał Polakom. Nasza sytuacja została przypieczętowana pół roku wcześniej w Teheranie, zaś klasztoru i tak nie zdobyliśmy, tylko go zajęliśmy. Rozumiem intencje generała Andersa, niemniej, chęć udowodnienia czegokolwiek nienormalnemu państwu, jakim był Związek Radziecki, była karkołomna i kosztowała życie i zdrowie tysięcy ludzi.

W bitwie zginęło 923 polskich żołnierzy, 345 uznano za zaginionych, zaś 2931 zostało rannych. Na wybudowanym na przełomie 1944 i 1945 roku Polskim Cmentarzu Wojskowym na Monte Cassino spoczęło 1072 żołnierzy.

Przy wejściu na Cmentarz wyryta jest inskrypcja, która tłumaczy wszystko i jest najlepszym komentarzem w całej dyskusji:

Przechodniu, powiedz Polsce
Żeśmy polegli wierni jej służbie