poniedziałek, 19 maja 2014

Bitwa narodów

Wczoraj obchodziliśmy 70. rocznicę zajęcia Monte Cassino. Muszę w tym miejscu przyznać, iż pomyliłem się prawie trzy miesiące temu, gdy pisałem, że ta rocznica minie w milczeniu. Nie było go, co mnie cieszy, jednak jest pewna zadra. Milczenia nie było tylko dlatego, że w uroczystości zaangażował się osobiście premier Donald Tusk.

Monte Cassino to symbol dla większości Polaków. Oto wzgórze, niezdobyte przez nikogo (bo wszyscy tzw. sojusznicy uciekali w popłochu!), padło dopiero, gdy pojawili się tam odważni wojacy z kraju nad Wisłą. Cóż, Polak potrafi. Później, ci sami Polacy zostali pozostawieni, zdradzeni, rzuceni na pożarcie przez swoich sojuszników, którzy mieli czelność nie zapraszać tych, którzy zdobyli najsilniejszy punkt na Linii Gustawa, na paradę zwycięstwa. Ale my o nich pamiętamy. Takie przesłanie przebija się z większości portali i komentarzy.

Monte Cassino jest symbolem również dla mnie, bowiem w drugim szturmie uczestniczyło dwóch moich pradziadków z 3. Dywizji Strzelców Karpackich, jeden został zresztą bardzo ciężko ranny w głowę i nie ujrzał już ani zajętego klasztoru, ani rodzinnych Zaleszczyk. Samą górę odwiedziłem pięć lat temu, tuż przed uroczystościami z okazji 65. rocznicy jej zdobycia.

Pamiętam do dziś, moment, kiedy wchodziłem na Polski Cmentarz Wojskowy, nad którym w kompletnej ciszy łopotały dwie flagi - polska i włoska. I rzędy białych nagrobków, oznaczających spoczynek ponad tysiąca moich rodaków, którzy polegli setki kilometrów od rodzinnych stron. Na środku grób generała Andersa, który w ostatniej woli wyraził chęć pochowania go wśród swoich żołnierzy. Pamiętam też hymn odśpiewany nad jego płytą. To wszystko działa bardzo na wyobraźnię.
W znacznej części górował nad rzekami o stromych brzegach, w szczególności Garigliano i Rapido, lub też rozciągał się na nadbrzeżnych bagnach lub na wysokich górskich szczytach. Naturalne korzyści, jakie dawało górskie położenie, zostały wzmocnione przez Niemców dzięki usunięciu budynków i drzew i poszerzeniu w ten sposób pola rażenia. W innych miejscach powiększono występujące w tej okolicy naturalne jaskinie, a pozycje obronne wzmocniono dźwigarami kolejowymi i betonem. Wykopano ziemianki, połączone podziemnymi przejściami. Umocnienia nie były jedną linią, a raczej wieloma liniami z tak zaplanowanymi stanowiskami, żeby można było natychmiast przeprowadzić kontrnatarcia na utraconych obszarach frontu.

(Matthew Parker, Monte Cassino)
Walki o jeden z najsilniejszych punktów na Linii Gustawa, blokujący drogę na Rzym, trwały pięć miesięcy. Na kamienistej, masywnej górze, zwieńczonej benedyktyńskim klasztorem, oraz okolicznych wzgórzach okopały się jedne z najlepszych jednostek Wehrmachtu - 5. Dywizja Górska i 1. Dywizja Strzelców Spadochronowych, zamieniając ten rejon w twierdzę.

Ci z was którzy będą mieli dość szczęścia, żeby wydostać się z piekła Cassino, nigdy nie zapomną niemieckich spadochroniarzy, najbardziej walecznych ze wszystkich. Mimo to wyobraźcie sobie, że jakiś tłusty facet o ulizanych włosach, siedzący daleko na tyłach próbuje zmiękczyć nas ulotkami i domaga się, żebyśmy pomachali białą chustką. Niech ten facet przyjdzie na front i przekona się, że papier z jego wypocinami nadaje się tylko do podtarcia dupy. Po zastanowieniu- niech dalej wysyła swoje ulotki; papier toaletowy jest coraz trudniej dostępny w Cassino i nawet niemieccy spadochroniarze, choć tak twardzi nie lubią używać trawy.


W bitwie wzięło udział 20 narodowości z pięciu armii. Byli Amerykanie, Brytyjczycy, Nowozelandczycy, Hindusi, Francuzi, Marokańczycy, Algierczycy, Gurkhowie, Polacy. W czasie II Wojny Światowej były tylko dwie tak wielonarodowe bitwy - Monte Cassino i Berlin. Trzy natarcia - amerykańskie, brytyjskie oraz nowozelandzkie - zakończyły się klęską (czytaj: zdobyto okoliczne tereny, ale nie samo Monte Cassino).

Polacy ruszyli do ataku 11 maja o godz. 23. Do ataku ruszyły: 3. Dywizja Strzelców Karpackichgen. bryg. Bronisława Ducha, 5 Kresowa Dywizja Piechoty gen. bryg. Nikodema Sulika, 2 Samodzielna Brygada Pancerna gen. bryg. Bronisława Rakowskiego, wspierane przez Armijną Grupę Artylerii płk Ludwika Ząbkowskiego. Wszystkie jednostki II. Korpusu.
Ich pierwsze natarcie spełzło również na niczym. Niemcy mocno siedzieli na swoich pozycjach, ostrzeliwując się ze wszystkiego, co mieli. Grad pocisków moździerzowych, serie z ciężkiej broni maszynowej, deszcz granatów ręcznych, a wszystko to okraszone pojedynczymi wystrzałami.

Rozgorzała bardzo ostra bitwa. Niemcy stawiają twardy opór.(...) Sześć razy kontratakował nieprzyjaciel - zaprawione w bojach na Krecie i pod Smoleńskiem kompanie spadochroniarzy. Sześć razy odparto te wściekłe i zażarte ataki. Następnego nie było już kim odpierać. Piechota, masakrowana przez artylerię niemiecką, przez moździerze i nebelwerfery, zarzucona granatami, rozstrzeliwana z broni maszynowej i przez strzelców wyborowych ze wszystkich stron: z klasztoru, ze wzgórza 475, z Gardzieli, Albanety i wzgórza 575, została wybita. Na wzgórzach 569 i 593 pozostały tylko mizerne resztki kompanii, zabici i ranni, którzy sami nie mogli zejść na punkty opatrunkowe. Polska krew mieszała się z niemiecką. Nikłe resztki ocalałych z tej rzezi piechurów wycofały się na podstawy wyjściowe bez dowódców, którzy polegli lub zostali ranni, bez łączności, zniszczonej nawałą ognia, bez czołgów, które wyleciały na minach bądź zostały zniszczone ogniem pancerfaustów. Piechota kresowa w takim samym stanie musiała wycofać się z Widma.

(Tadeusz Czerkawski, Byłem żołnierzem Andersa)

17 maja Polacy jeszcze raz ruszyli do ataku. Walki znowu były zacięte, w pewnym momencie na San Angelo Polacy byli tak zdesperowani brakiem amunicji, że zaczęli rzucać w Niemców kamieniami. Duch się łamał... dopóki ktoś - a był to sierż. Marian Czapliński - nie zaintonował cicho: Jeszcze Polska nie zginęła... Jednak w odróżnieniu od pierwszego, drugie natarcie przyniosło oczekiwany sukces. Zdobyto wzgórza Widmo, Massa Albaneta, 593 i Monte Castellone.

Po bardzo ciężkich, krwawych natarciach i przeciwnatarciach dywizja kresowa zdobyła Widmo o godzinie siódmej (...), utrzymała tę pozycję, a następnie opanowała małe San Angelo, ale na właściwe San Angelo, mimo wielu uderzeń, nie zdołała się wedrzeć. Kolejne natarcia dywizji karpackiej na wzgórze 593 zostały odparte. Straty były ogromne. Zabrakło nam odwodów. Ale te całodzienne walki poważnie nadwyrężyły też zwartość niemieckiej obrony. Nieprzyjaciel był także wyczerpany, może nawet bardziej niż my. I oto nastąpił moment krytyczny bitwy, kiedy to przeciwnicy leżą naprzeciw siebie, niezdolni, zdawałoby się, do niczego. W takiej sytuacji zwycięstwo przypada temu, kto ma silniejszą wolę, kto zdobędzie się na jeszcze jeden wysiłek. Aby to uczynić, wprowadzono do walki komandosów, część 15 pułku ułanów, ściągniętych z odcinka obrony, oraz dwa bataliony improwizowane, złożone z obsługi pułku dział przeciwlotniczych, kierowców samochodowych, warsztatowców, pocztowców itp.

(Bronisław Dzikiewicz, Z teodolitem pod Monte Cassino)

14 maja w dolinie rzeki Liri uderzył Francuski Korpus Ekspedycyjny i dokonał przełamania niemieckich linii obronnych. Niemcom na Monte Cassino groziło okrążenie, dlatego w nocy z 17 na 18 maja nakazano wycofać się z tej pozycji.

18 maja 1944 roku patrol 12. Pułku Ułanów Podolskich, dowodzony przez ppor. Kazimierza Gurbiela, wszedł na Monte Cassino, gdzie znaleziono 16 ciężko rannych Niemców pod opieką trzech sanitariuszy. Polacy wywiesili biało-czerwoną flagę, zaś o godz. 12:00 plut. Emil Czech odegrał Hejnał Mariacki na zdobytym wzgórzu.

Rankiem 18 maja 1944 roku, kiedy starszy ułan Leon Szczepulski i wachmistrz Antoni Wróblewski wkraczali na dziedziniec klasztoru na Monte Cassino, powitał ich posąg św. Benedykta, z urwaną pociskiem głowa, i uroczysta cisza. Na dany znak, że nikogo nie ma, nadbiegła reszta patrolu z dowódcą ppor. Kazimierza Gurbielem. Starszy ułan Wilhelm Wadas dopadł na wpółotwartej furty i krzyknąl: Hande hoch oder ich schiesse! Po chwili, z rękami podniesionymi w górę, zaczęli wychodzić niemieccy spadochroniarze: zmaltretowani do ostatnich granic wytrzymałości, w bandażach, obdarci, brudni, nie goleni chyba od tygodni... 'Bohaterowie z Krety', spod Stalingradu i Oriony. Dobierany kwiat nordyckiej młodzieży -Nibelungi. Niemieckie półbogi...

(Melchior Wańkowicz, Monte Cassino)

To, co mnie bardzo bawi w obecnej narracji historycznej, jest forsowanie wizerunku nieustraszonych i niepokonanych polskich żołnierzy, zdradzonych przez sojuszników (m. in. tchórzliwą Francję). Ja osobiście uważam - nie ujmując bohaterstwa i poświęcenia bohaterskim żołnierzom II. Korpusu - że zdobywanie Monte Cassino było zwyczajną głupotą i przerostem ambicji generała Andersa. Ale po kolei.

Pierwsze, co jest irytujące, to zakłamany obraz przebiegu tej bitwy. Owszem, były trzy natarcia. Owszem, nie zakończyły się one sukcesem, ale i polskie pierwsze natarcie się nim nie zakończyło. Warto nadmienić, że w każdym kolejnym ataku Niemcy tracili kolejnych ludzi, oraz kolejne cele (chociażby miasteczko Cassino). Każdy atak uszczuplał niemiecką obronę. Czy to, że pierwsze ataki poszły na marne, oznacza, że żołnierze biorący w nich udział byli gorsi? Nie. Bo gdyby na ich miejscu znaleźli się Polacy, skończyliby tak samo. Żołnierze amerykańskich 36. i 34. DP zostali zmieceni huraganowym ogniem artylerii, Brytyjczycy ginęli koszeni ogniem niemieckich karabinów maszynowych, zaś w walce wręcz Zielonym Diabłom, jak nazywano niemieckich spadochroniarzy, nie potrafili dać rady najlepsi żołnierze Commonwealthu - Gurkhowie.

Po drugie, kocham stereotyp tchórzliwych Francuzów, panujący w Polsce. Tymczasem, ci tchórzliwi Francuzi - zarówno jednostki kolonialne, jak i złożone z Europejczyków - z wielką odwagą zaatakowały i przełamały niemieckie linie obronne w dolinie rzeki Liri, co umożliwiło oskrzydlenie klasztoru. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że to przełamanie udało się m.in. dlatego, że w tym czasie Polacy bezskutecznie atakowali Monte Cassino i odciągnęli uwagę Niemców.

Po trzecie, słuszność ataku. Zdobywanie Monte Cassino było głupotą, zaś zgoda generała Andersa na udział II. Korpusu, była niczym innym, jak przerostem ambicji nad pragmatyzmem. Szturm Monte Cassino niczego nie dał Polakom. Nasza sytuacja została przypieczętowana pół roku wcześniej w Teheranie, zaś klasztoru i tak nie zdobyliśmy, tylko go zajęliśmy. Rozumiem intencje generała Andersa, niemniej, chęć udowodnienia czegokolwiek nienormalnemu państwu, jakim był Związek Radziecki, była karkołomna i kosztowała życie i zdrowie tysięcy ludzi.

W bitwie zginęło 923 polskich żołnierzy, 345 uznano za zaginionych, zaś 2931 zostało rannych. Na wybudowanym na przełomie 1944 i 1945 roku Polskim Cmentarzu Wojskowym na Monte Cassino spoczęło 1072 żołnierzy.

Przy wejściu na Cmentarz wyryta jest inskrypcja, która tłumaczy wszystko i jest najlepszym komentarzem w całej dyskusji:

Przechodniu, powiedz Polsce
Żeśmy polegli wierni jej służbie

sobota, 3 maja 2014

Niechciani żołnierze

Wczoraj obchodziliśmy Dzień Flagi RP. Czym, tak właściwie, jest to święto? Jedni uważają, że to ''zapychacz'', pomiędzy 1, a 3 Maja, inni z kolei wspominają o Unii Europejskiej. Jest to święto młode i raczej mało kto się nad nim zastanawia.

Ja jednak każdego 2 Maja wspominam pięciu dzielnych polskich żołnierzy z 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, którzy właśnie 2 maja 1945 roku, w dniu kapitulacji hitlerowskiej stolicy, zawiesili na pruskiej Kolumnie Zwycięstwa polską flagę. Kolumnie, którą cesarz Wilhelm II postawił, by uczcić zwycięstwo nad Francją w 1871 roku. Oddajmy w tym miejscu głos świadkowi, Antoniemu Jabłońskiemu:

Godzina druga w nocy, maj, ciemno. Weszliśmy w głąb niemieckich pozycji. Patrzymy; stoi tam wieża jakaś. A dowódca podporucznik Troicki mówi: „Chłopcy, to kolumna Zwycięstwa. Jeszcze koło 1870 roku, gdy Wilhelm wygrał z Francją, na zwycięstwo pobudował tę kolumnę”. Weszliśmy do środka i zobaczyliśmy kable telefonów niemieckich, lecące po schodach. To był punkt obserwacyjny Niemców. Przecięliśmy te kable i schowaliśmy się. Schody kręte, żelazne, ale nikt po nich nie zszedł, żeby skontrolować, dlaczego nie ma łączności. Więc dowódca kazał przygotować automaty i dziesięć metrów jeden od drugiego zaczęliśmy iść w górę. Weszliśmy. Patrzymy, a stoi tylko aparat telefoniczny. Na wieży widać zaś tego anioła, postawionego na znak zwycięstwa. A wysokości miał chyba przeszło trzy metry.


Z czego zrobiono flagę, do dzisiaj są wątpliwości. Stare wersje mówią o zszyciu prześcieradła i poszwy kablem telefonicznym, nowe - że flagę posiadali sami żołnierze, do ostrzegania własnych samolotów.

Zawieszenie polskiej flagi w stolicy niemieckiego agresora, było marzeniem milionów Polaków, marzeniem snutych od 1939 roku. Tych pięciu żołnierzy je urzeczywistniło. Przypomnijmy zatem w tym miejscu ich nazwiska.

Byli to żołnierze 8. baterii 3. dywizjonu 1. Pułku Artylerii Lekkiej: ppor. Mikołaj Troicki, plut. Kazimierz Otap, kpr. Antoni Jabłoński oraz kanonierzy: Aleksander Kasprowicz i Eugeniusz Mierzejewski. Do dziś żyje tylko jeden z nich - 96-letni obecnie kapitan Antoni Jabłoński.

Tym bardziej boli mnie obecna narracja historyczna, panująca w Polsce. Żołnierze Wojska Polskiego są nazywani ''pachołkami Moskwy'', ''agentami Stalina'', czy ''komunistycznym wojskiem''. Dochodzi do tak kuriozalnych sytuacji, jak nazywanie w publikacjach naukowych Wojska Polskiego ''polskojęzycznymi formacjami Armii Czerwonej (!)''. Jestem świeżo po przeczytaniu najnowszego numeru ''Historia Do Rzeczy'', gdzie stopień paranoi mnie po prostu przerósł.

Temat numeru to nie szlak bojowy polskich jednostek, to nie bohaterstwo polskich żołnierzy, ani ich ofiarność na polu bitwy, o nie! Tematem przewodniem jest udowodnienie na gwałt, że Wojsko Polskie, nazywane kłamliwie (o czym niżej) ''Ludowym WP'', nie było żadną polską armią, tylko sowiecką przybudówką. Napisano dużo o zbrodniach, o agentach, o zdradzie, opluwając dokumentnie tę formację, w czym celuje zwłaszcza redaktor Cenckiewicz:

(...) Istnieje jeszcze jednak druga przyczyna, która powinna nas skłonić do nowej refleksji nad genezą i szlakiem bojowym 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, później I i II Armii WP - to pojawiające się coraz częściej, już nie tylko w środowiskach postkomunistycznych i kręgach oficerskich LWP, groźne wezwania do uznania tych polskojęzycznych formacji Armii Czerwonej za po prostu... Wojsko Polskie, bez przymiotnika ''Ludowe''.

O co chodzi? Przez cały okres istnienia PRL, nigdy nie istniało nic takiego, jak ''Ludowe Wojsko Polskie''. Ani w 1943 roku, ani w 1945, ani później. Nie istnieje żaden dokument, ustanawiający tę nazwę jako oficjalną. Oficjalna nazwa polskich sił zbrojnych od 1944 do 1952 roku to Wojsko Polskie, później przekształcone w ''Siły Zbrojne Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej'' do 1989 roku. Sami weterani oburzają się, gdy wmawia się im, że służyli w jakimś wyimaginowanym, ludowym wojsku, i mówią, że walczyli o Polskę, a nie o komunizm.

Dalej w felietonie jest już tylko lepiej:

(...) Czy można wreszcie odsądzać od czci formacje liniowe WP po 1945 r., czy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wzorowanego na wojskach wewnętrznych NKWD, skoro służyli w nich ''zwykli żołnierze'' z powszechnego poboru, a w dodatku bijący się z ''bandami UPA''? Odpowiedź wydaje się banalnie prosta - można i należy potępiać te formacje jako często zbrodnicze i niesuwerenne i czynić tak należy, niezależnie od indywidualnych postaw oraz szlachetnych wyborów konkretnych ludzi.

Może ja jestem jakiś dziwny, ale ja bynajmniej nikogo nie potępiam. Tak samo, jak nie potępiam frontowego żołnierza niemieckiego, czy radzieckiego, niezależnie, w jakiej formacji służył (pomijając, oczywiście, zbrodnicze formacje, pokroju Gestapo, czy NKWD). Nie potępiam w czambuł, i nie będę nigdy tego robić, polskich żołnierzy tylko za to, że szli nie z tą armią, co trzeba. Dla mnie krew żołnierska ma jeden kolor, i nieważne, czy przelewał ją żołnierz Wojska Polskiego w 1939 roku nad Bzurą, partyzant Armii Krajowej w Wilnie, czołgista z 1. Dywizji Pancernej pod Falaise, strzelec pod Monte Cassino, spadochroniarz pod Arnhem, czy prosty szeregowiec z tzw. ''ludowego'' Wojska Polskiego w Kołobrzegu.

Tak, jak wspomniałem w jednym z poprzednich wpisów - nikt 30 tysięcy polskich żołnierzy z 4. Dywizji Piechoty i innych jednostek, nie pytał o zdanie, kiedy bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych wcielono ich do KBW i pognano w las, żeby walczyli z ''reakcyjnymi bandytami'' (czym innym była kadra oficerska i członkowie Informacji Wojskowej, ale to temat na inny wpis).

Redaktor Cenckiewicz niżej przeczy sam sobie:

Kiedy więc używamy terminu ''Ludowe Wojsko Polskie'' (LWP), który - co prawda - nigdy nie stał się oficjalną nazwą armii komunistycznej Polski, chcemy przede wszystkim odróżnić powstałe w 1943 roku formacje zbrojne od armii Polski niepodległej (przedwojennej i wojennej oraz tzw. drugiej konspiracji).

Rozumiem w takim razie, że w Wojsku Polskim nie służyli inni Polacy, niż komuniści? Wystarczy przypomnieć bohaterskiego dowódcę obrony Westerplatte, kapitana (awansowanego później na komandora podporucznika) Franciszka Dąbrowskiego, który jako jeden z pierwszych wstąpił do partii i tego demonicznego ''LWP''. Podobne przykłady można mnożyć. Nawet we wspomnianej 1. Dywizji Piechoty walczyło dwóch obrońców WST - byli jednymi z niewielu ludzi, którzy słyszeli zarówno pierwsze, jak i ostatnie strzały II Wojny Światowej.
A może wystarczałoby stosować nazwę: Wojsko Polskie na Wschodzie?

Generał Stanisław Maczek, pierwszy z pancerniaków Rzeczypospolitej powiedział:

Żołnierz polski walczy o wolność wszystkich narodów,
Ale umiera tylko dla Polski.

I miał rację, mimo, iż cytat nie odnosi się do członków ''tej złej'' armii. Na przekór wszystkim histerycznym szczekaniom publicystów, niezależnie z której strony, żołnierze, służący w 1. Dywizji Piechoty, 1. Brygadzie Pancernej, 1. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego, czy 6. Batalionie Pontonowo-Mostowym, byli żołnierzami Wojska Polskiego.

Tym bardziej bolesne i smutne są słowa kapitana Jabłońskiego, wypowiedziane w 2010 roku:

-Podczas 60. obchodów Dnia Zwycięstwa prezydent Putin nie wspomniał w Moskwie o Polakach. U nas z kolei o Armii Polskiej w ZSRR mówi się ostatnio niedużo, zaś Armię Czerwoną wspomina tylko w najgorszym kontekście...

-No a kto wyzwolił Polskę jak nie armia nasza i ruska? Do Berlina doszliśmy. Trzy nasze dywizje szły: Kościuszki, Traugutta i Dąbrowskiego. Przeszło 40 tysięcy wojska. A potem w naszych polskich armiach zmobilizowanych było ponad 400 tysięcy! Pewnie, że to, co mówią, jest krzywdzące. U nas teraz tylko Zachód chwalą. Ale tamci wyzwalali inne państwa, a my Polskę.

-Czyli to święto 2 maja pan sobie ceni? A czasem mówi się, że zrobiono je tylko po to, żeby ludzie mieli wolne między 1 a 3 maja.

-Pewnie, że powinno być! Tyle rozmaitych innych świąt obchodzą. Nawet ten 11 Listopada, to co wtedy się wydarzyło?! A tu mamy koniec wojny. Ale nawet Święta Zwycięstwa teraz już nie obchodzą. Jak pod Monte Cassino walczono, to wspominają często. O nas zapominają. A 400 tys. ludzi w armii było.


Gdybym nie znał historii, odniósłbym wrażenie, że Polska podczas II WŚ była tylko i wyłącznie okupowana, katowana i męczona, zaś jej jedynymi żołnierzami byli romantyczni bohaterowie, natchnieni pięknymi ideałami, walczący w AK, Powstaniu Warszawskiem i jako Żołnierze Wyklęci, którzy rzucili się w wir straceńczej walki i w tej walce polegli. Widocznie musimy czcić przegranych, a nie zwycięzców (patrz: Witold Pilecki).

Być może przyjdzie czas, kiedy docenimy wybiedzonych żołnierzy, którzy na przekór swoim politrukom nosili na rogatywkach orzełki w koronie. Którzy pokonali Niemców na Wale Pomorskim, w Kołobrzegu i Kępie Oksywskiej. Którzy przekraczali Odrę i Nysę, i wykrwawiali się na Łużycach, rzuceni do walki przez sowieckiego agenta-alkoholika, pod ogniem czołgów weteranów z Dywizji Spadochronowo-Pancernej ''Hermann Göring''. I którzy wreszcie poszli do walki w stolicy znienawidzonego wroga, zatykając na jej ruinach swój sztandar.