czwartek, 13 marca 2014

Oskar Schindler Państwa Środka

Któż nie zna słynnego Oskara Schindlera, niemieckiego przedsiębiorcy, który ocalił 1200 Żydów z KL Auschwitz, przenosząc ich do swojej fabryki, gdzie mogli pracować i żyć? Chyba nie ma już takich osób, które chociażby nie kojarzyły tego nazwiska. Jeśli nie przez literaturę i historię, to przez film Lista Schindlera (notabene, bardzo udany) w reżyserii Stevena Spielberga.

Natomiast niewiele osób w ogóle kojarzy postać, która na Dalekim Wschodzie ocaliła setki tysięcy ludzi. Tak, dokładnie 250 tysięcy ludzi. Mówię tutaj o niemieckim przedsiębiorcy Johnie Rabe.

John Rabe urodził się w Hamburgu, 22 listopada 1882 roku. Kiedy dorósł, przez trzy lata pracował w Afryce, następnie w 1910 roku został przeniesiony do Chin jako przedstawiciel handlowy Siemens AG China Corporation, gdzie spędził blisko trzydzieści lat.

W 1931 roku Japonia - wykorzystując tzw. ''Incydent Mukdeński'' zagarnęła z rąk Chin wschodni obszar - Mandżurię. Jednak prawdziwa burza miała dopiero nadejść. 7 lipca 1937 roku incydent na Moście Marco Polo rozpoczął wojnę chińsko-japońską. Japonia oskarżyła Chińczyków o ostrzelanie ich żołnierzy i wykorzystała to jako pretekst do agresji na Chiny. Japończycy, wykorzystując chaos w Państwie Środka, spowodowany wojną domową między Kuomintangiem, a komunistami Mao Tse-tunga, ruszyli na zachód. Żołnierze Nipponu, świetnie wyszkoleni i wyposażeni bez trudu przebijali się przez przestarzałą chińską armię, zajmując miasto po mieście. Na początku grudnia 1937 roku Japończycy byli już u bram Nankinu - stolicy Chin. 9 grudnia postawili ultimatum obrońcom - kapitulację w ciągu doby. Kiedy nie otrzymali odpowiedzi, japoński generał Iwane Matsui nakazał podciągnięcie artylerii i przypuszczenie szturmu. Po trzech dniach walk Nankin padł, a do miasta wkroczyli Japończycy.

Żołnierze japońskiego Cesarza, potomkowie samurajów, wychowani w duchu kodeksu Bushido, pokonanych wrogów traktowali jak przedmioty. Wierzyli, że wróg, który się poddał, nie zasługuje na szacunek, łaskę, ani nawet na życie. Rozpoczęła się potworna, trwająca sześć tygodni, rzeź. Japończycy mordowali ludzi już nie setkami, czy tysiącami, ale dziesiątkami tysięcy. Chińskich jeńców rozstrzeliwano z karabinów maszynowych, przebijano bagnetami, ścinano im głowy samurajskimi mieczami. Samych jeńców bestialsko zamordowano około 100 tysięcy, drugie tyle zabito cywili. Japończycy zgwałcili - wg różnych szacunków - od 20 do 80 tysięcy kobiet, wiele z nich wielokrotnie, od staruszek po małe dziewczynki. Swoje ofiary okaleczali, nacinając bagnetem, obcinając palce, wyłupując oczy. Każdego człowieka, spotkanego na ulicy, rabowano ze wszystkiego, co posiadał. Żołnierze Kraju Kwitnącej Wiśni włamywali się do domów i zabierali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, wiele domostw podpalili.

Pośród tego oceanu terroru i bestialstwa pojawił się skromny, łysiejący człowiek w okularach, w garniturze z muszką. John Rabe, w odróżnieniu od innych obcokrajowców, nie uciekł z miasta. Pozostał w stolicy, apelując, by utworzono tzw. ''Międzynarodową Strefę Bezpieczeństwa''. Została ona utworzona, a Rabego mianowano jej przewodniczącym. Oprócz niego, w Komitecie Międzynarodowym, zasiadało kilkunastu innych cudzoziemców. Utworzona Strefa obejmowała zaledwie 6,5 kilometra kwadratowego, jednak liczba ludności, która się w niej schroniła, przekroczyła szybko liczbę 250 tysięcy. Byli to głównie cywile, ale zdarzali się chińscy żołnierze, którzy zdezerterowali. Rabe i jego współpracownicy nie byli w stanie ich chronić, ponieważ Japończycy sami wkraczali na teren Strefy i wyłapywali dezerterów, dlatego napisał list do japońskiego dyplomaty, Tokuyasu Fukudy, w którym prosił - w zamian za wydanie żołnierzy - o poszanowanie ich praw. Generał się zgodził, ku zaskoczeniu wszystkich, niestety, deklaracja ta pozostała wyłącznie na papierze. Chińscy jeńcy zostali wkrótce zamordowani.

Rabe wielokrotnie apelował do Japończyków, by uznali oni Strefę za teren neutralny, jak też do władz III Rzeszy, by powstrzymały spiralę terroru, a także próbował zainteresować społeczność międzynarodową. Osobiście dzwonił i pisał do Adolfa Hitlera. Führer nie był jednak zainteresowany pogorszeniem stosunków z Japonią, a Rabe nie uzyskał nigdy od niego odpowiedzi.

Warto tutaj wspomnieć, iż John Rabe był zwolennikiem nazizmu, czego nigdy nie ukrywał. Był również członkiem NSDAP, a także przewodniczącym partii w Nankinie. Wielokrotnie wykorzystywał swoją pozycję, by chronić bezbronnych ludzi. Wielu ocalonych wspominało, że chodził z czerwoną opaską ze swastyką na rękawie i odznaką NSDAP w klapie, kiedy szedł spotkać się z Japończykami. Słynna jest już sytuacja, kiedy japońskie lotnictwo zaczęło ostrzeliwać Strefę, kazał rozwinąć wielką flagę Niemiec i schronić się wszystkim pod nią. Japońskie samoloty odleciały - nie walczyły przecież przeciwko sojusznikom...

Każdego dnia do Strefy napływało coraz więcej ludzi. Rabe, nie potrafiąc nikomu odmówić pomocy, udostępnił im swój dom i ogród, gdzie liczba lokatorów wkrótce przekroczyła 600 osób. Brakowało wszystkiego: żywności, wody, ubrań, koców, lekarstw, środków czystości, jednak niepozorny, łysawy człowieczek w okularach stawał na głowie, by każdemu w Strefie jakoś się wiodło. Znajdował nawet czas, by zorganizować drobne przyjęcia dla matek, które urodziły dzieci w Strefie, oraz złożyć im życzenia.

W lutym 1938 roku został wezwany do Niemiec. Pojechał tam, licząc, że może zainteresuje wydarzeniami z Nankinu nazistowskich dygnitarzy. Zabrał ze sobą swój szczegółowy raport i kopię filmu, na którym uwieczniono Masakrę Nankińską. Jednak w Niemczech spotkało go gorzkie rozczarowanie, zderzenie z zimnym, wyrachowanym światem polityki, gdzie nikogo nie obchodził los setek tysięcy ludzi. Kiedy w czerwcu nie uzyskał zgody na spotkanie z Führerem, napisał do niego list, załączając wspominany raport i film. Dwa dni później aresztowało go Gestapo i poddało śledztwu, wypuszczono go dopiero po interwencji samego Siemensa. Rabe został zmuszony do podpisania oświadczenia, w którym zobowiązał się do zaprzestania oczerniania Japonii.

Wysłano go później na krótko do Afganistanu, a po wybuchu wojny wrócił do Niemiec, gdzie do końca wojny pracował w Berlinie. Alianckie naloty zrujnowały jego dom, zaś po wojnie został uwięziony, najpierw przez Sowietów, później przez Brytyjczyków. Przez donos jednego ze swoich przyjaciół musiał przejść proces denazyfikacji, cofnięto mu również pozwolenie na pracę. Jego rodzina pozostała bez żadnych środków do życia i zwyczajnie cierpiała głód. W swoim dzienniku zapisał: ''W Nankinie żyjący Budda, a tutaj - parias...to może uodpornić człowieka na tęsknotę za ojczystym krajem".''

Jednak wieści o tym w jakiej jest sytuacji, wkrótce dotarły do Nankinu. Chińczycy nie zapomnieli o swoim wybawcy, który ochronił ich przed bestialstwem potomków samurajów. W krótkim czasie zebrano 2 tysiące dolarów (odpowiednik dzisiejszych 20 tys.), zaś burmistrz Nankinu osobiście pojechał do Szwajcarii i zakupił duże ilości artykułów spożywczych, które przywiózł do Berlina i wręczył oszołomionemu Rabemu. Kiedy w 1949 roku władzę w Chinach przejął Mao Tse-tung, doszło do rzeczy niebywałej - komuniści wspierali byłego nazistę. Wsparcie kontynuowano aż do śmierci Rabego, która nastąpiła 5 stycznia 1950 roku, dwanaście lat po tym, jak Rabe ocalił setki tysięcy Chińczyków w Nankinie.

W 1997 roku jego prochy przeniesiono do Nankinu, zaś w 2005 roku dawny dom przedsiębiorcy odremontowano i ustanowiono w nim siedzibę John Rabe and International Safety Zone Memorial Hall.

Rabe do dzisiaj uznawany jest za bohatera, który samotnie postawił się potężnemu Cesarstwu. Upamiętniono go w pięciu filmach, zaś jego pomnik stoi w Nankinie po dziś dzień.

Warto wspomnieć iż sprawiedliwość dosięgła zbrodniczego generała Iwane Matsui, którego powieszono wraz premierem Hidekim Tojo w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia, 23 grudnia 1948 roku. Dziewięć lat po masakrze w Nankinie.

czwartek, 6 marca 2014

Jak żaba pokonała wiśnię


Temat wojny na Dalekim Wschodzie to jeden z najsłabiej rozpropagowanych wątków dotyczących II Wojny Światowej, zwłaszcza w Polsce. Wynika to z tego, iż walki te były na tyle odległe, że wydaje się nam, iż nas nie dotyczyły. Dla Polaków najważniejsze było to, co działo się w Polsce, a nie na odległym Pacyfiku.

Starsze pokolenia pamiętają z lekcji historii  jedynie tematy dotyczące „jedynego słusznego i decydującego frontu” – Frontu Wschodniego, gdzie potężny Związek Radziecki rozgromił faszystów. Oczywiście, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania również walczyły po stronie ZSRR, ale jakoś tak niemrawo, a ich działania były mało znaczącymi epizodami. Temat wojny na Pacyfiku to już kompletnie nieważny detal, na który wystarczyło poświęcić jeden akapit, na końcu którego i tak ostatecznie wychodziło na to, że to w końcu Kraj Rad pokonał militarystów japońskich w Mandżurii, a sama wojna na tych terenach jawiła się jako niepociągająca za sobą większych ofiar. Cel propagandy był bardzo prosty – to niezwyciężona Armia Czerwona pokonała faszyzm, czy to pod sztandarami ze swastyką czy też Wschodzącego Słońca. Dopiero po latach na ekrany kin weszły takie filmy jak „Tora! Tora! Tora!” czy „Most na rzece Kwai”, a na półki księgarni trafiły wspomnienia weteranów ciężkich walk na Pacyfiku. Na wielu podziałało to jak kubeł zimnej wody.

Młodsze pokolenie, którego jestem przedstawicielem, dostało szansę zaznajomienia się z okrutną rzeczywistością walk na Dalekim Wschodzie: na półkach księgarni leżą dziesiątki książek, traktujących o walkach na Guadalcanal, Iwo Jimie czy Okinawie, na ekrany kin trafiają kolejne filmy, wydawane są gry komputerowe. I teraz każdy, kto choć trochę interesuje się historią II Wojny, doskonale wie o tym, jakim piekłem były walki na maleńkich atolach czy wysepkach, gdzie amerykańscy piechurzy krok po kroku, bunkier po bunkrze, jaskinia po jaskini, wzgórze po wzgórzu zdobywali teren w walce z gotowymi na śmierć żołnierzami japońskiego Cesarza.

Jednym z takich pól bitew stała się maleńka, wulkaniczna wysepka Iwo Jima. Amerykańscy sztabowcy liczyli na przejęcie tego skrawka tereny, by zagospodarować go na bazę dla myśliwców, mających eskortować ciężkie bombowce aż do samego Tokio i z powrotem. Realizując taktykę „żabich skoków” Amerykanie posuwali się od 1943r. coraz dalej na północ, przybliżając się do serca Nipponu i zajmując kolejne wysepki. Jak to określił pewien redaktor, żaby mają to do siebie, że skaczą daleko i sprężyście, a lądują lepiej niż Adam Małysz. Jednak w wypadku wymienionej wyżej bitwy, żaba wylądowała na kamieniu. I to dość twardym.

Dzień 19 lutego 1945 roku był dość niezwykłym dniem, gdy do plaż małej wyspy zbliżały się setki okrętów, każdy wiozący kilkudziesięciu żołnierzy. Każdy z nich był przekonany, że zajęcie skrawka ziemi pokrytego popiołem wulkanicznym będzie krótkim spacerem, po którym wrócą na tropikalne plaże w swoich bazach – w końcu nie na darmo samoloty bombardowały cel od trzech miesięcy, a marynarka ostrzeliwała go przez trzy dni ze wszystkich luf. Żaden z nich nie przeczuwał, że spotka ich tam piekło.

Gdy wylądowali, napotkali na ciszę, zapadając się po kolana w popiele wulkanicznym, czołgi i pojazdy grzęzły, należało utorować im drogę, sprawdzić plaże i zabezpieczyć teren. Gdy dowódcy wysłali swoje jednostki w głąb lądu, rozpoczął się koszmar.

Każdy pagórek, każde załamanie terenu, każdy stos kamieni zaczął błyskać ogniem, na plaże zaczęły spadać setki pocisków wszelkich możliwych kalibrów. Ginęły całe drużyny i plutony doświadczonych weteranów poprzednich walk – na Saipanie, Guamie czy Tarawie. Japoński dowódca, gen. Tadamichi Kuribayashi, doskonale wyszkolił swoich ludzi. Każdy metr kwadratowy wyspy mógł być ostrzeliwany ze wznoszącej się nad wyspą Góry Suribachi.

Bitwa o dwadzieścia kilometrów kwadratowych trwała czterdzieści dni. Z liczącego dwadzieścia dwa tysiące ludzi japońskiego garnizonu przeżyło zaledwie tysiąc. Straty amerykańskie były jeszcze wyższe – prawie siedem tysięcy poległych, dziewiętnaście tysięcy rannych i dziesiątki tysięcy okaleczonych psychicznie do końca życia. Walki na lotniskach, w wąskich tunelach i przejściach, szturmy kolejnych linii umocnień, w których nie mogła Amerykanom pomóc posiadana przewaga w sprzęcie, zajęły im ponad miesiąc. Ginęli setkami tuż u wrót Japonii, na „krótkim spacerze”, przeszyci seriami ciężkiej broni maszynowej, rozrywani granatami, przebijani bagnetami, wykrwawiający się w swoich dołkach z poderżniętymi gardłami. Obrońcy zalewali marines burzą ognia i stali z setek dział i moździerzy, niszcząc dziesiątki pojazdów, wycinając w pień całe plutony i kompanie. Na wydające się bezpiecznymi okręty spadały formacje japońskich samolotów z pilotami-samobójcami – kamikaze, które zadały flocie amerykańskiej spore straty, wbijając się w ich pokłady. Wyspa przypominała pole śmierci. Po bitwie jeden z korespondentów wspominał: „Wielkie, granatowe muchy oblepiają gałęzie drzew. Jest ich tyle, że może to budzić grozę. Nie fruwają, nie bzyczą. Nie sposób ich przegonić z gałęzi, trzymają się kurczowo. Są tak przejedzone…”.

Kolejna kampania, która – jak się okazało – była ostatnią wielką bitwą II Wojny Światowej – zajęła Jankesom prawie trzy miesiące. Mam tu na myśli leżącą na południe od Kiusiu Okinawę, gdzie walki były bliźniaczo podobne do tych na Iwo Jimie. Żołnierze ginęli tak samo często i z taką samą bezwzględnością zabijali wrogów. Walki na Okinawie jej uczestnicy wspominają jako największy horror swojego życia. Jeden z  weteranów tej bitwy, szeregowy Eugene Sledge z 1. Dywizji Piechoty Morskiej wspominał o momencie luzowania wymęczonych w boju innych oddziałów. I zapamiętał tylko puste oczy żołnierzy, którzy chcieli się stamtąd wyrwać. Jeden z nich, zagadnięty przez Sledge’a, odpowiedział tylko jednym zdaniem: „Tam jest piekło, stary”. Amerykanie walczyli w ulewnym deszczu, po kolana w błocie, a nazwy takie, jak Yaetake, Głowa Cukru czy Linia Shuri wryły się w pamięć każdemu z weteranów.

W tym czasie setki tysięcy ich kolegów świętowało zwycięstwo w Europie, tańcząc z dziewczynami, chodząc do kin w oświetlonym jasno Paryżu i Brukseli i pijąc whisky. Jednak na Pacyfiku piekło wciąż trwało. Wspomniany wyżej Sledge wspominał to tak: „8 maja nazistowskie Niemcy podpisały akt bezwarunkowej kapitulacji. Przekazano nam tę podniosłą informację, lecz w zestawieniu z własną niedolą i zagrożeniem nikogo to zbytnio nie obchodziło. Najczęstszy komentarz, jaki słyszałem, brzmiał: >>I co z tego?<< (...) Hitlerowskie Niemcy mogły równie dobrze leżeć na księżycu.” W bitwie zginęło ponad dwanaście tysięcy Amerykanów, ponad sto tysięcy Japończyków i sto pięćdziesiąt tysięcy cywilów – mieszkańców wyspy. Była to także jedna z niewielu bitew, podczas której zginęli głównodowodzący obu stron. Dowódca strony amerykańskiej, generał Simon Bolivar Buckner zginął w wyniku ostrzału japońskiej artylerii 18 czerwca 1945 roku, trzy dni przed zakończeniem walk. Jego przeciwnik, japoński generał Mitsuru Ushijima, popełnił rytualne samobójstwo 22 czerwca 1945 roku. Gen. Buckner do dziś pozostaje najwyższym rangą amerykańskim dowódcą, który poległ na polu bitwy.

Można sobie zadać pytanie – po co było to wszystko? Jaki był sens w traceniu tysięcy ludzi w walkach o małe, nic nie znaczące wyspy, skoro i tak wojnę zakończyły bomby atomowe? Cóż, dziś po 69 latach jest nam łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jednak w 1945 roku zakładano, że wyspy te posłużą jako bazy, z których miał ruszyć desant na macierzyste Wyspy Japońskie. Zakładano utratę ćwierci miliona żołnierzy alianckich i śmierć przynajmniej miliona Japończyków. Gdy ten temat przewija się we wspomnieniach weteranów walk na Pacyfiku, szczególnie na Iwo Jimie i Okinawie, jest on wspominany jako najgorszy koszmar, jaki może się przyśnić. Wielu żołnierzy jeszcze przed zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę spisało swoje testamenty ze strachu, że już nigdy nie wrócą do domu.

Mimo, że do inwazji ostatecznie nie doszło, a wojna na Dalekim Wschodzie zakończyła się na polach Mandżurii i na niebie nad Hiroszimą i Nagasaki, należy oddać sprawiedliwość sensowności walk o dwie małe wysepki. Założone tam bazy wojsk amerykańskich pomogły uratować tysiące załóg bombowców, które mogły czuć się bezpieczne, eskortowane przez setki myśliwców aż nad Tokio, które mogły lądować na lotniskach na tych wyspach bez konieczności wodowania w oceanie, które nie zostawały wreszcie zestrzelone przez japońskie samoloty. Pułkownik Paul Tibbets, pilot bombowca, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę, oceniał ilość uratowanych ludzi na ponad dwadzieścia tysięcy, którzy mogli spaść wraz ze swymi samolotami nad Japonią, utonąć w wodach Pacyfiku, czy dostać się do oznaczającej śmierć japońskiej niewoli.

W końcu, po blisko czterech latach krwawych zmagań, taktyka „żabich skoków” pokonała Krainę Kwitnącej Wiśni, pokrywając reduty obrony ciałami jej synów, którzy woleli zginąć, niż się poddać.

I dlatego nie należy nigdy zapominać o tych setkach tysięcy poległych na dalekim teatrze działań, czy to na sopkach Mandżurii, czy to na piaskach Okinawy, czy też w dżunglach Peleliu. Amerykańscy chłopcy bili się naprawdę – odwrotnie od twierdzeń propagandy, która umniejszała jak mogła zmagania USA na Dalekim Wschodzie.

Dowodem na to są kampanie na Iwo Jimie i Okinawie – dwóch małych, spokojnych dziś wysepkach.

środa, 5 marca 2014

''Zwycięzców nikt sądzić nie będzie''

Słowa te, wypowiedziane przez Adolfa Hitlera 22 sierpnia 1939 roku, do dziś zresztą cytowane, są nadal bardzo aktualne.

Temat niemieckich zbrodni wojennych został bardzo skrupulatnie przeorany wzdłuż i wszerz, a nazwy takie jak Ciepielów, Le Paradis czy Malmedy nie są obce żadnemu amatorowi II WŚ. Niemcy, poza popełnieniem potwornych zbrodni na ludności cywilnej, splamili się też wieloma mordami na bezbronnych jeńcach wojennych, i temu nikt nie zaprzeczy. Do dzisiaj bada się zresztą choćby pojedyncze przypadki zamordowania przez niemieckich żołnierzy pojedynczych jeńców alianckich.

Podobnie rzecz ma się ze zbrodniami radzieckimi - hasło ''Katyń'' w Polsce znają już chyba nawet dzieci, nie mówiąc o rozlicznych okrucieństwach, jakie popełniali radzieccy żołdacy na jeńcach wszystkich armii, z którymi walczyli.

Także zbrodnie armii japońskiej, chociaż mniej znane, nie są tajemnicą, choćby Bataan czy Birma. Tutaj moja osobista dygresja: o ile zbrodnie niemieckie, czy radzieckie, były zaplanowanymi, zwierzęcymi morderstwami na bezbronnych, o tyle Japończycy - potomkowie samurajów, wychowani w duchu kodeksu Bushido - uważali, że pokonany wróg hańbi siebie, swoją armię i państwo. Byli w tym konsekwentni, i tak, jak zabijali jeńców poprzez ścinanie im głów mieczem, tak też sami się rzadko oddawali do niewoli. Wynika to z kompletnie innej, niż europejska kultury, dlatego w tym przypadku jestem bardziej powściągliwy.

Natomiast wielką białą plamę stanowią tutaj zbrodnie popełnione przez Aliantów zachodnich. Najczęściej w dyskusji o zbrodniach padają wyświechtane frazesy o Niemcach, a kiedy ktoś nieśmiało zacznie wymieniać przypadki zbrodni popełnionych przez np. Amerykanów, zostaje z miejsca zakrzyczany przez otoczenie zdaniem: ''Ale Niemcy pierwsi zaczęli, Niemcy też mordowali!'', które natychmiast ucina wszelką dyskusję na ten temat.

Otóż, fakt - Niemcy też mordowali, ba, Niemcy też pierwsi zaczęli mordować jeńców. Ale nie przesadzajmy, że zbrodnie popełnione przez Niemców na polskich jeńcach pod Ciepielowem czy angielskich pod Le Paradis, tak wpłynęły na Amerykanów pięć lat później, że postanowili im się odpłacić. Dlatego dzisiaj chciałbym napisać o kilku przykładach zbrodni, jakie popełnili Amerykanie (na innych też przyjdzie pora, spokojnie).

Pierwsze amerykańskie zbrodnie wojenne miały miejsce na długo przed tym, jak Niemcy zdążyli w ogóle pomyśleć o zamordowaniu jakiegoś GI w niewoli, i jeszcze dłużej przed ''odkryciem'' obozów koncentracyjnych.

Pierwszy przykład: masakra w Canicatti, kiedy 14 lipca 1943 roku ppłk. Herbert McCaffrey z 45. Dywizji Piechoty ''Thunderbird'' (notabene, jednostki najbardziej zbrodniczej spośród US Army) zastrzelił ośmioro sycylijskich cywili, w tym jedenastoletnią dziewczynkę. Czy ten czyn również może być tłumaczony niemieckimi zbrodniami? Nie trzeba wspominać, że pułkownik McCaffrey zmarł w spokoju w 1954 roku.

Tego samego dnia żołnierze kompanii ''C'' 1. batalionu 180. pułku tej samej dywizji, pod dowództwem kapitana Johna T. Comptona wymordowali 74 włoskich i niemieckich jeńców w Biscari. Jeńców rozstrzelano na bezpośredni rozkaz Comptona po zdobyciu lotniska Biscari. W liczbę zabitych wchodzi także 37 jeńców zamordowanych przez sierż. Horacego B. Westa. Po zakończeniu kampanii sycylijskiej zarówno Compton, jak i West, zostali oskarżeni o popełnienie zbrodni wojennej. Compton został uniewinniony, zaś Westa zdegradowano i skazano na dożywocie. Nemezis jednak dosięgła Comptona, ponieważ zginął w akcji 8 listopada 1943 roku.

Jednak najbardziej interesującymi przypadkami - zaciekle bronionymi zresztą - są zbrodnie wojenne popełnione w Normandii. Nie będę się tutaj rozpisywał o niemieckich zbrodniach, ponieważ nie to jest tematem wpisu, a poza tym, są to przypadki dostatecznie dobrze naświetlone.
Przede wszystkim pierwsi popełniali zbrodnie spadochroniarze amerykańscy, zgodnie z nieformalnym rozkazem o niebraniu jeńców. W nocy z 5 na 6 czerwca 1944 roku większość niemieckich żołnierzy, którzy próbowali się poddać, została zwyczajnie zamordowana. Przykładem zbrodni może być miejscowość Audouville-la-Hubert, gdzie spadochroniarze ze 101. Dywizji Powietrzno-Desantowej rozstrzelali około 30 niemieckich jeńców. Również po lądowaniach na plażach dochodziło do łamania konwencji międzynarodowych. Wg historyka Petera Leiba, na plaży ''Omaha'' zamordowano 64 niemieckich jeńców. Zdarzały się przypadki, że amerykańscy sanitariusze podawali rannym Niemcom śmiertelne dawki morfiny. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że obie strony popełniały zbrodnie i Niemcy nie pozostawali dłużni Amerykanom.

Kolejny okres, kiedy Amerykanie splamili się zbrodniami wojennymi, to okres ofensywy w Ardenach, kiedy - w efekcie masakry pod Malmedy - sztab 328. pułku piechoty wydał rozkaz niebrania do niewoli esesmanów i spadochroniarzy. Mimo, że rozkaz później odwołano, wielu żołnierzy uznało go za przyzwolenie do rozstrzeliwania jeńców.

Jednak najsłynniejszą zbrodnią w wykonaniu Amerykanów była masakra w Dachau. Odpowiedzialność za nią ponosi - a jakże - 45. Dywizja Piechoty, (a konkretniej 3. batalion 157. pułku) której żołnierze w jeden dzień, 29 kwietnia 1945 roku, rozstrzelali z zimną krwią ok. 560 niemieckich jeńców. Większość z nich nie miała nic wspólnego z funkcjonowaniem obozu, byli to frontowi żołnierze Waffen-SS, którzy leżeli w obozowym lazarecie. O ile większość strażników została zabita w walce lub wydana byłym więźniom na lincz, o tyle Amerykanie osobiście rozstrzelali resztę, czyli ok. 500 ludzi. Największą ilość z nich, bo 346, rozstrzelał z karabinu maszynowego por. Jack Bushyhead, 122 dalszych rozstrzelali Amerykanie od razu po wejściu na teren obozu, zaś kolejnych 12 zabił nieznany amerykański żołnierz, myśląc, że mają zamiar uciec. Zaledwie 10 Niemców ocaliło życia, ponieważ wykorzystali zamieszanie i uciekli z terenu obozu.
8 czerwca 1945 roku ppłk. Joseph Whitaker przedłożył raport gen. Pattonowi, w którym sugerował postawienie przed sądem dowódcy batalionu, czyli ppłk. Felixa L. Sparksa. Patton wniosek odrzucił, a sam raport został utajniony aż do 1991 roku. Zbrodnię tę opiszę dokładniej w następnych wpisach.

Na Amerykanach ciąży także odpowiedzialność za śmierć tysięcy niemieckich jeńców wojennych, których pozostawiono samym sobie w obozach jenieckich, nie dostarczając im żywności, namiotów, koców, środków czystości, ani nie otaczając opieką medyczną. Niemieccy jeńcy marli tysiącami od zakażeń, głodu, ran, ściśnięci niemożliwie jeden obok drugiego. W miarę ''odkrywania'' (piszę to celowo w cudzysłowie, ponieważ Amerykanie doskonale wiedzieli, co się dzieje w kacetach) obozów koncentracyjnych, empatia wobec Niemców słabła. Ktoś może mi powiedzieć, że Niemcy tak samo traktowali Sowietów - owszem, tyle, że Sowieci nie podpisali ani nie respektowali Konwencji Genewskiej, więc ich ona nie obowiązywała, a Amerykanów już tak (pomijając czysto etyczny aspekt takiego zachowania - bo czym różnili się w takiej sytuacji Amerykanie od Niemców, skoro zachowywali się tak samo?). Grzegorz Czwartosz ocenia tę liczbę na ok. 50 tys. w samych obozach w Nadrenii.

Kwestią dyskusyjną pozostają również naloty na niemieckie miasta w okresie marzec-kwiecień 1945 roku, które niczego nie przynosiły, a były raczej zbędne, biorąc pod uwagę to, że wynik wojny i tak już był przesądzony, zaś naloty - szczególnie na Berlin w dniach 14 i 16 kwietnia - powiększały tylko ilość niepotrzebnych zniszczeń i strat, o zabitych nie wspominając.

Niepotwierdzone relacje mówią też o rozstrzelaniu przez żołnierzy 42. Dywizji Piechoty ''Rainbow'' 200 jeńców z 17. Dywizji Grenadierów Pancernych SS ''Götz von Berlichingen'' w kwietniu 1945 roku.

Ostatnim kamyczkiem, jaki rzucę na tę górę oskarżeń, jest operacja ''Teardrop'' z okresu kwiecień-maj 1945 roku, w ramach której wywiad amerykański torturował ośmiu niemieckich marynarzy z U-546, by wydobyć z nich informację o domniemanych atakach rakietowych na USA.

Amerykańskie zbrodnie wojenne na Pacyfiku to temat na kolejną notkę. ;-) Cóż, czytając o II Wojnie Światowej trzeba pamiętać, że nie była ona czarno-biała, podzielona na ''złych'' Niemców i ''dobrych'' Aliantów. Cytując wspomnianego Grzegorza Czwartosza - ''zwycięzców nikt nie sądzi - a szkoda''.

poniedziałek, 3 marca 2014

''A dlaczego nie polski mundur?''

Rekonstruktorów pierwszy raz spotkałem na imprezie w Darłowie, jakieś 14-15 lat temu. Zobaczyłem dziwnie ubranych gości, wyglądających zupełnie jak żołnierze z czasów wojny, albo aktorzy w filmach (kwestię poprawności umundurowania w tym czasie, jak i poziom tej imprezy pomińmy). Trzech czy czterech facetów, w polskich i niemieckich mundurach. Wówczas wydawali się ogromni, wzbudzali wielkie zainteresowanie ludzi, otoczeni tłumem gapiów, odpowiadali cierpliwie na wszelkie pytania. Bardzo to na mnie wówczas podziałało.

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze chciałem mieć siodłatą, oficerską czapkę, elegancką, kształtną kaburę i błyszczące, czarne oficerki. Długie lata śledziłem fora rekonstrukcyjne, portale historyczne, szukałem zdjęć i artykułów. I sobie zawsze marzyłem, że kiedyś też zostanę rekonstruktorem.

W końcu zrealizowałem to marzenie, dysponując wreszcie wystarczającymi środkami, debiut swój miałem w 2011 roku. Dołączyłem do jednej, później do drugiej grupy, rozpoczynam kolejne sylwetki. Sam kilkoro przyjaciół wciągnąłem do ruchu rekonstrukcyjnego. Tam, gdzie byłem, zawsze witała mnie niepowtarzalna atmosfera i klimat oraz wyjątkowi ludzie.

Ale po co o tym piszę? Chciałem nakreślić swoją przygodę z rekonstrukcją, bo w społeczeństwie króluje jakiś ułomny obraz na temat rekonstruktorów.

Co jakiś czas ''Gazeta Wyborcza'', rzucając się w wirze kolejnych polowań na ''faszystów'', z furią atakuje środowiska rekonstrukcyjne. Wtórują jej inni, w tym naczelne ''ałtorytety'', jak profesor Bartoszewski, czy, znany z roli Hansa Klossa, Stanisław Mikulski. I w mediach nazywa się nas ''faszystami'', ''ożywiaczami demonów'', mówi się, że ''tańczymy na grobach'' i ''rozdrapujemy rany''.

http://wyborcza.pl/duzyformat/1,133684,14429159,Zabawa_w_wojne__czyli_Polacy_Polakow_cwiartowali.html

Tutaj jest przykład bredni, serwowanych przez Wyborczą.

Niestety, ale teksty, pisane przez ludzi pokroju p. Vargi, później powtarzane są, jako prawda objawiona, przez ogół społeczeństwa. Dochodzi tutaj także tak typowa dla wielu Polaków kwestia - zawiść. Ileż to razy ktoś zarzucał, że rekonstruktorzy ''bawią się w wojenkę za publiczne pieniądze''? Media nauczyły wielu, że wszystkich, którzy mają jakiś cel w życiu, jakąś pasję, należy opluć, zwyzywać, zmieszać z błotem. ''Modlitwa Polaka'' z ''Dnia Świra'' zawiera  w sobie gorzką prawdę.

O ile środowisko GW i innych tego rodzaju szmatławców robią z rekonstruktorów nieobliczalnych maniaków, biegających z bronią po lesie i hajlujących sobie wesoło, o tyle środowiska prawicowe mają już nieco zdrowsze podejście. Większość gazet z prawej strony akceptuje, a nawet wspiera ruch rekonstrukcyjny. Zawsze jednak jest jakieś ''ale'', także tu. Media te kreują najczęściej fałszywy, zmitologizowany, polonocentryczny obraz. Dla nich istnieją tylko polscy wojowie, rycerze, kawalerzyści i żołnierze.  Nie mówiąc już o tym, że muszą być to ''jedyne słuszne'' formacje (najlepiej Powstańcy Warszawscy, albo Żołnierze Wyklęci) - nie daj Boże, ''ludowe'' Wojsko Polskie, albo - co gorsza - Armia Czerwona.

Ba, nawet US Army, której żołnierza odtwarzam, spotyka się często z niechęcią i znamiennym pytaniem: ''A dlaczego nie polski mundur?''. Muszę przyznać, że tego rodzaju pytanie jest raczej obraźliwe, nawet, jeśli jego autor nie miał tego na celu. Ktoś, kto je zadaje, lekceważy - świadomie, lub nie - ilość czasu, energii i pieniędzy, jakie poświęciłem, tworząc swoją sylwetkę, oraz z automatu zakłada, że skoro mam amerykański mundur, to stać mnie na polski.

Nie każdego musi interesować Wojsko Polskie, mnie osobiście to nie zajmuje, ponadto, nie każdego stać na taki wydatek. Wybrałem sobie taką, a nie inną armię, ponieważ mnie to interesuje, a jeśli ktoś mi zarzuca, że nie noszę polskiego munduru, to niech najpierw zaznajomi się z jego kosztami.

Nie mówię już tu o patologiach, jak wykrzykiwanie pod adresem rekonstruktorów, że są ''faszystami'' (cokolwiek to znaczy w przypadku żołnierzy alianckich).

Dodam jeszcze, tak nawiasem, że sytuacja taka jest podobna we wszystkich epokach, ponieważ od przyjaciela, zajmującego się średniowieczem, dowiedziałem się, że takie same pytania padają podczas inscenizacji Bitwy Grunwaldzkiej.

O ile jeszcze członkowie armii Aliantów nie mogą się zbytnio uskarżać, o tyle współczuję szczerze Kolegom z grup odtwarzających Wehrmacht i Waffen-SS, ponieważ nagonka na nich jest wręcz żenująca. W opinii wielu mediów, rekonstruktorzy armii niemieckiej to jacyś nawiedzeni naziści, podniecający się widokiem komór gazowych w Auschwitz. Akurat mam przyjemność znać  wielu rekonstruktorów z najróżniejszych grup niemieckich, i jak do tej pory, obraz kreowany przez GW jakoś nie odpowiada rzeczywistości. Członkowie niemieckich grup to zazwyczaj ludzie na tyle inteligentni i oczytani, że przemyślenia Führera traktują jak wszystkie tego rodzaju brednie.

Pozostawiam Wam do przemyślenia ten nieco przydługi tekst. :) Jeśli się nie zgadzacie - zapraszam do dyskusji.

sobota, 1 marca 2014

Cześć Waszej Pamięci, Żołnierze...?

Pierwszą notkę chciałem zadedykować dzisiejszemu świętu - Świętu Żołnierzy Wyklętych.

Kim byli owi "Żołnierze Wyklęci"? W dużym skrócie: byli to partyzanci, pochodzący ze środowisk Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich oraz Narodowych Sił Zbrojnych, nierzadko także dezerterzy z tzw. ''ludowego'' Wojska Polskiego, oraz weterani Polskich Sił Zbrojnych, którzy powrócili do kraju, którzy po zakończeniu II Wojny Światowej, pozostali w konspiracji, walcząc z nowym okupantem, czyli Związkiem Radzieckim, oraz komunistycznym rządem RP.

Kiedy byłem dzieckiem, przypadkiem natknąłem się w jakiejś komunistycznej broszurce na wzmiankę o ''reakcyjnych bandach'' i ''pachołkach Londynu''. Zaintrygowany, zacząłem szukać. Tak dowiedziałem się o Zygmuncie Szendzielarzu, ps. ''Łupaszko''; o Hieronimie Dekutowskim ''Zaporze'', którego ubecy wrzucili do worka i strzelali doń, dopóki się nie wykrwawił na śmierć; Zdzisławie Brońskim ''Uskoku'', który nie chcąc dać się złapać żywcem, wysadził się granatem; o ''niekoronowanym królu Podhala'', czyli słynnym Józefie Kurasiu, ps. ''Ogień''; o ''jednookim bandycie'', czyli Aleksandrze Młyńskim ''Drągalu''; czy wreszcie o ostatnim z nich - Józefie Franczaku, ps. "Lalek'', zabitym w 1963 roku.

Kiedy czytałem o tym, byłem bardzo zły, że nie ma więcej wiadomości na ich temat (a były naprawdę skromne), i zastanawiałem się, dlaczego o tym się nie mówi. Dlaczego nikt nie podnosi tematu polskiej wojny domowej, kiedy rodacy walczyli przeciw sobie.

W 2011 roku Sejm przyjął ustawę, by dzień 1 marca ustanowić ''Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych''. Niby dobrze się stało, bo temat Żołnierzy Wyklętych powrócił, i, jak pokazują dzisiejsze obchody, jest bardzo żywy. Organizowane są marsze, msze, inscenizacje historyczne oraz apele pamięci, w których biorą udział tysiące osób. Stawiane są pomniki, kolejne miejsca otrzymują nazwy od nazwisk Żołnierzy Wyklętych.

Uwiera mnie jednak inna rzecz. W Polsce, niestety, panuje tendencja do wpadania ze skrajności w skrajność - jak 25 lat temu Żołnierze Wyklęci oficjalnie byli ''reakcyjnymi bandytami z lasu'', dzisiaj stali się postaciami niemalże kryształowymi, walczącymi o wolną i sprawiedliwą Polskę. Oni nazywani są bohaterami, a ich przeciwnicy - ''pachołkami Moskwy'', ''komunistycznym wojskiem'', ''agentami Stalina''.

Media wykreowały dwa czy trzy nazwiska Żołnierzy Wyklętych, którymi posługuje się ogół - są to rotmistrz Witold Pilecki oraz sanitariuszka Danuta Siedzikówna ps. ''Inka''. I generalnie znajomość ŻW w społeczeństwie kończy się nawet nie na ich życiorysach, tylko na tych dwóch nazwiskach. Nie byłoby to może jakoś szczególnie nieprzyjemne, gdyby ŻW naprawdę byli kryształowi. Tak jednak nie było, ponieważ owi ''rycerze z lasu'' nie raz, nie dwa popełniali zbrodnie tak samo ohydne, jak komuniści. Przykładami niech będą:

- 6 czerwca 1945 roku oddział PAS NSZ pod dowództwem kapitana Mieczysława Pazderskiego ps. ''Szary'' wystrzelał 196 mieszkańców polskiej wsi Wierzchowiny. Najmłodsza ofiara miała dwa tygodnie, najstarsza - 92 lata.

- W styczniu i lutym 1946 roku oddział PAS NZW pod dowództwem kapitana Romualda Rajsa ps. ''Bury'' w Łozicach, Puchałach Starych, Zaniach, Zaleszanach i Wólce Wygonowskiej wymordował ok. 80 cywili.

- W nocy z 2 na 3 maja 1946 roku niedaleko Krościenka oddział majora Józefa Kurasia ps. ''Ogień'' ostrzelał z broni maszynowej cywilną ciężarówkę, zabijając 12 osób.


Podobne przykłady można mnożyć.

A teraz słówko o przeciwnikach. Żołnierze Wojska Polskiego, tzw. ''ludowego'', pochodzili z poboru, wielu z nich, zwłaszcza w 2. Armii Wojska Polskiego, walczyło wcześniej w AK i BCh. Po zakończeniu działań wojennych w maju 1945 roku nikt nie pytał o zdanie 30 tys. żołnierzy, których wcielono do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i pognano w las, żeby walczyli z ''leśnymi bandytami''. Dlatego ubolewam, że nazywa się ich dzisiaj jakimś enigmatycznym mianem ''komunistów'', skoro byli to Polacy, służący w Wojsku Polskim, niejeden z nich nosił ''reakcyjnego'' orła w koronie na rogatywce, a i zdarzało się, że koledzy z jednego oddziału partyzanckiego musieli walczyć przeciw sobie.

Propaganda ''pro-wyklęta'' kreuje fałszywy obraz i podział na przysłowiowych ''dobrych'' i ''złych'', a potem mamy takie kwiatki, jakie zbieram w rozmowach z ludźmi, którzy na co dzień nie obcują z historią, że Wyklęci walczyli przecież głównie z UB i NKWD (czyli, de facto, najgorszymi draniami), a sami byli ''ideałami moralnego piękna''. Zbrodni nie popełniali, bo przecież te popełniali tylko komuniści. Wizerunek pięknej ''Inki'' czy przystojnego Pileckiego mocno kontrastuje z brutalnymi twarzami oprychów z UB.

Skoro mowa o wizerunku... idę do kiosku - z półek z gazetami spoglądają na mnie ''Inka''  oraz Pilecki. Włączam radio - Trójka katuje mnie obchodami Dnia ŻW. Wchodzę na Facebooka - a spróbuj powiedzieć coś na naszych bohaterów, to zaraz zostaniesz zwyzywany od ''komunistów'' i ''pachołków Moskwy''. Zaczynam czytać o lądowaniu w Normandii, a z książki wyskakuje mi Pilecki.

Ileż pomników postawiono Pileckiemu? A ile mamy pomników Obrońców Warszawy z 1920 roku? Ile pomników bitwy pod Falaise, zdobywców Bolonii czy Berlina?

I, tak na zakończenie, jestem wielkim zwolennikiem nagłaśniania tematu Żołnierzy Wyklętych. Powinno się o nich mówić, pisać, tworzyć filmy. Ja sam zresztą wielu z nich uważam za bohaterów, szanuję pamięć o nich i staram popularyzować się ich historię. Ale oddzielmy takich ludzi, jak ''Drągal'' czy ''Uskok'' od zwykłych zbrodniarzy, pokroju ''Burego''. Nie stawiajmy na piedestale sztucznie wykreowanych, kryształowych bohaterów, którzy na to miano nie zasłużyli. W polskiej wojnie domowej w latach 1944-56 nie było ''białych'' Żołnierzy Wyklętych i ''czarnych'' komunistów. Byli ''szarzy'' Polacy, stojący po najróżniejszych stronach barykady.

Jeszcze taka osobista dygresja - odnoszę wrażenie, że w Polsce uwielbia się czcić romantycznych bohaterów, natchnionych pięknymi ideałami, którzy rzucili się w straceńczy wir walki i w walce tej pięknie polegli. O ile ŻW czy Powstańcy Warszawscy są odpowiednio nagłośnieni przez media, o tyle inni bohaterowie, z których możemy naprawdę być dumni, nie dostają nic. Ich rocznice mijają jedna za drugą, zlekceważone przez media, polityków, czy autorytety.
I założę się, że 70. rocznica szturmu na Monte Cassino, bitwy pod Falaise, czy desantu pod Arnhem przejdą w Polsce kompletnie niezauważone.


Początek

Czas zacząć!

Przede wszystkim chciałem powitać wszystkich na moim blogu. Założyłem go, żeby nikomu nie śmiecić tablicy i przestać wpieniać otoczenie powiadomieniami o swoich postach na twarzoksiążce.

Tytułem przedstawienia się: nazywam się Andrzej, mam 20 lat i studiuję prawo. Jestem pasjonatem historii, głównie okresu II Wojny Światowej, chociaż zajmuję się czasem także Wielką Wojną. Działam aktywnie jako rekonstruktor w stowarzyszeniach historycznych, lubię pisać teksty na różne tematy.

O czym będzie? Chciałbym poruszać to, co najbardziej interesuje mnie, a być może zainteresuje Was - teksty dotyczące II Wojny Światowej, rekonstrukcji historycznej oraz moich przemyśleń, co do pewnych spraw, związanych oczywiście z historią. Czasami poruszę jakiś inny temat, ale będzie to raczej krótka dygresja.

Czujcie się zatem jak u siebie, czytajcie, komentujcie, udostępniajcie (jeśli się spodoba).