czwartek, 6 marca 2014

Jak żaba pokonała wiśnię


Temat wojny na Dalekim Wschodzie to jeden z najsłabiej rozpropagowanych wątków dotyczących II Wojny Światowej, zwłaszcza w Polsce. Wynika to z tego, iż walki te były na tyle odległe, że wydaje się nam, iż nas nie dotyczyły. Dla Polaków najważniejsze było to, co działo się w Polsce, a nie na odległym Pacyfiku.

Starsze pokolenia pamiętają z lekcji historii  jedynie tematy dotyczące „jedynego słusznego i decydującego frontu” – Frontu Wschodniego, gdzie potężny Związek Radziecki rozgromił faszystów. Oczywiście, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania również walczyły po stronie ZSRR, ale jakoś tak niemrawo, a ich działania były mało znaczącymi epizodami. Temat wojny na Pacyfiku to już kompletnie nieważny detal, na który wystarczyło poświęcić jeden akapit, na końcu którego i tak ostatecznie wychodziło na to, że to w końcu Kraj Rad pokonał militarystów japońskich w Mandżurii, a sama wojna na tych terenach jawiła się jako niepociągająca za sobą większych ofiar. Cel propagandy był bardzo prosty – to niezwyciężona Armia Czerwona pokonała faszyzm, czy to pod sztandarami ze swastyką czy też Wschodzącego Słońca. Dopiero po latach na ekrany kin weszły takie filmy jak „Tora! Tora! Tora!” czy „Most na rzece Kwai”, a na półki księgarni trafiły wspomnienia weteranów ciężkich walk na Pacyfiku. Na wielu podziałało to jak kubeł zimnej wody.

Młodsze pokolenie, którego jestem przedstawicielem, dostało szansę zaznajomienia się z okrutną rzeczywistością walk na Dalekim Wschodzie: na półkach księgarni leżą dziesiątki książek, traktujących o walkach na Guadalcanal, Iwo Jimie czy Okinawie, na ekrany kin trafiają kolejne filmy, wydawane są gry komputerowe. I teraz każdy, kto choć trochę interesuje się historią II Wojny, doskonale wie o tym, jakim piekłem były walki na maleńkich atolach czy wysepkach, gdzie amerykańscy piechurzy krok po kroku, bunkier po bunkrze, jaskinia po jaskini, wzgórze po wzgórzu zdobywali teren w walce z gotowymi na śmierć żołnierzami japońskiego Cesarza.

Jednym z takich pól bitew stała się maleńka, wulkaniczna wysepka Iwo Jima. Amerykańscy sztabowcy liczyli na przejęcie tego skrawka tereny, by zagospodarować go na bazę dla myśliwców, mających eskortować ciężkie bombowce aż do samego Tokio i z powrotem. Realizując taktykę „żabich skoków” Amerykanie posuwali się od 1943r. coraz dalej na północ, przybliżając się do serca Nipponu i zajmując kolejne wysepki. Jak to określił pewien redaktor, żaby mają to do siebie, że skaczą daleko i sprężyście, a lądują lepiej niż Adam Małysz. Jednak w wypadku wymienionej wyżej bitwy, żaba wylądowała na kamieniu. I to dość twardym.

Dzień 19 lutego 1945 roku był dość niezwykłym dniem, gdy do plaż małej wyspy zbliżały się setki okrętów, każdy wiozący kilkudziesięciu żołnierzy. Każdy z nich był przekonany, że zajęcie skrawka ziemi pokrytego popiołem wulkanicznym będzie krótkim spacerem, po którym wrócą na tropikalne plaże w swoich bazach – w końcu nie na darmo samoloty bombardowały cel od trzech miesięcy, a marynarka ostrzeliwała go przez trzy dni ze wszystkich luf. Żaden z nich nie przeczuwał, że spotka ich tam piekło.

Gdy wylądowali, napotkali na ciszę, zapadając się po kolana w popiele wulkanicznym, czołgi i pojazdy grzęzły, należało utorować im drogę, sprawdzić plaże i zabezpieczyć teren. Gdy dowódcy wysłali swoje jednostki w głąb lądu, rozpoczął się koszmar.

Każdy pagórek, każde załamanie terenu, każdy stos kamieni zaczął błyskać ogniem, na plaże zaczęły spadać setki pocisków wszelkich możliwych kalibrów. Ginęły całe drużyny i plutony doświadczonych weteranów poprzednich walk – na Saipanie, Guamie czy Tarawie. Japoński dowódca, gen. Tadamichi Kuribayashi, doskonale wyszkolił swoich ludzi. Każdy metr kwadratowy wyspy mógł być ostrzeliwany ze wznoszącej się nad wyspą Góry Suribachi.

Bitwa o dwadzieścia kilometrów kwadratowych trwała czterdzieści dni. Z liczącego dwadzieścia dwa tysiące ludzi japońskiego garnizonu przeżyło zaledwie tysiąc. Straty amerykańskie były jeszcze wyższe – prawie siedem tysięcy poległych, dziewiętnaście tysięcy rannych i dziesiątki tysięcy okaleczonych psychicznie do końca życia. Walki na lotniskach, w wąskich tunelach i przejściach, szturmy kolejnych linii umocnień, w których nie mogła Amerykanom pomóc posiadana przewaga w sprzęcie, zajęły im ponad miesiąc. Ginęli setkami tuż u wrót Japonii, na „krótkim spacerze”, przeszyci seriami ciężkiej broni maszynowej, rozrywani granatami, przebijani bagnetami, wykrwawiający się w swoich dołkach z poderżniętymi gardłami. Obrońcy zalewali marines burzą ognia i stali z setek dział i moździerzy, niszcząc dziesiątki pojazdów, wycinając w pień całe plutony i kompanie. Na wydające się bezpiecznymi okręty spadały formacje japońskich samolotów z pilotami-samobójcami – kamikaze, które zadały flocie amerykańskiej spore straty, wbijając się w ich pokłady. Wyspa przypominała pole śmierci. Po bitwie jeden z korespondentów wspominał: „Wielkie, granatowe muchy oblepiają gałęzie drzew. Jest ich tyle, że może to budzić grozę. Nie fruwają, nie bzyczą. Nie sposób ich przegonić z gałęzi, trzymają się kurczowo. Są tak przejedzone…”.

Kolejna kampania, która – jak się okazało – była ostatnią wielką bitwą II Wojny Światowej – zajęła Jankesom prawie trzy miesiące. Mam tu na myśli leżącą na południe od Kiusiu Okinawę, gdzie walki były bliźniaczo podobne do tych na Iwo Jimie. Żołnierze ginęli tak samo często i z taką samą bezwzględnością zabijali wrogów. Walki na Okinawie jej uczestnicy wspominają jako największy horror swojego życia. Jeden z  weteranów tej bitwy, szeregowy Eugene Sledge z 1. Dywizji Piechoty Morskiej wspominał o momencie luzowania wymęczonych w boju innych oddziałów. I zapamiętał tylko puste oczy żołnierzy, którzy chcieli się stamtąd wyrwać. Jeden z nich, zagadnięty przez Sledge’a, odpowiedział tylko jednym zdaniem: „Tam jest piekło, stary”. Amerykanie walczyli w ulewnym deszczu, po kolana w błocie, a nazwy takie, jak Yaetake, Głowa Cukru czy Linia Shuri wryły się w pamięć każdemu z weteranów.

W tym czasie setki tysięcy ich kolegów świętowało zwycięstwo w Europie, tańcząc z dziewczynami, chodząc do kin w oświetlonym jasno Paryżu i Brukseli i pijąc whisky. Jednak na Pacyfiku piekło wciąż trwało. Wspomniany wyżej Sledge wspominał to tak: „8 maja nazistowskie Niemcy podpisały akt bezwarunkowej kapitulacji. Przekazano nam tę podniosłą informację, lecz w zestawieniu z własną niedolą i zagrożeniem nikogo to zbytnio nie obchodziło. Najczęstszy komentarz, jaki słyszałem, brzmiał: >>I co z tego?<< (...) Hitlerowskie Niemcy mogły równie dobrze leżeć na księżycu.” W bitwie zginęło ponad dwanaście tysięcy Amerykanów, ponad sto tysięcy Japończyków i sto pięćdziesiąt tysięcy cywilów – mieszkańców wyspy. Była to także jedna z niewielu bitew, podczas której zginęli głównodowodzący obu stron. Dowódca strony amerykańskiej, generał Simon Bolivar Buckner zginął w wyniku ostrzału japońskiej artylerii 18 czerwca 1945 roku, trzy dni przed zakończeniem walk. Jego przeciwnik, japoński generał Mitsuru Ushijima, popełnił rytualne samobójstwo 22 czerwca 1945 roku. Gen. Buckner do dziś pozostaje najwyższym rangą amerykańskim dowódcą, który poległ na polu bitwy.

Można sobie zadać pytanie – po co było to wszystko? Jaki był sens w traceniu tysięcy ludzi w walkach o małe, nic nie znaczące wyspy, skoro i tak wojnę zakończyły bomby atomowe? Cóż, dziś po 69 latach jest nam łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jednak w 1945 roku zakładano, że wyspy te posłużą jako bazy, z których miał ruszyć desant na macierzyste Wyspy Japońskie. Zakładano utratę ćwierci miliona żołnierzy alianckich i śmierć przynajmniej miliona Japończyków. Gdy ten temat przewija się we wspomnieniach weteranów walk na Pacyfiku, szczególnie na Iwo Jimie i Okinawie, jest on wspominany jako najgorszy koszmar, jaki może się przyśnić. Wielu żołnierzy jeszcze przed zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę spisało swoje testamenty ze strachu, że już nigdy nie wrócą do domu.

Mimo, że do inwazji ostatecznie nie doszło, a wojna na Dalekim Wschodzie zakończyła się na polach Mandżurii i na niebie nad Hiroszimą i Nagasaki, należy oddać sprawiedliwość sensowności walk o dwie małe wysepki. Założone tam bazy wojsk amerykańskich pomogły uratować tysiące załóg bombowców, które mogły czuć się bezpieczne, eskortowane przez setki myśliwców aż nad Tokio, które mogły lądować na lotniskach na tych wyspach bez konieczności wodowania w oceanie, które nie zostawały wreszcie zestrzelone przez japońskie samoloty. Pułkownik Paul Tibbets, pilot bombowca, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę, oceniał ilość uratowanych ludzi na ponad dwadzieścia tysięcy, którzy mogli spaść wraz ze swymi samolotami nad Japonią, utonąć w wodach Pacyfiku, czy dostać się do oznaczającej śmierć japońskiej niewoli.

W końcu, po blisko czterech latach krwawych zmagań, taktyka „żabich skoków” pokonała Krainę Kwitnącej Wiśni, pokrywając reduty obrony ciałami jej synów, którzy woleli zginąć, niż się poddać.

I dlatego nie należy nigdy zapominać o tych setkach tysięcy poległych na dalekim teatrze działań, czy to na sopkach Mandżurii, czy to na piaskach Okinawy, czy też w dżunglach Peleliu. Amerykańscy chłopcy bili się naprawdę – odwrotnie od twierdzeń propagandy, która umniejszała jak mogła zmagania USA na Dalekim Wschodzie.

Dowodem na to są kampanie na Iwo Jimie i Okinawie – dwóch małych, spokojnych dziś wysepkach.

11 komentarzy:

  1. Dobry tekst. Zawsze w kwestii Pacyfiku zastanawiały mnie dwie rzeczy:

    1. Dlaczego straty Japońskie prawie zawsze wynosiły 10 razy tyle, co amerykańskie? Wiem, że walczyli do końca i nie oddawali się do niewoli, ale stosunek zabitych Japonczyków do Amerykanów jest rażąco nierówny. Czy chodziło tu może o przewagę technologiczną, lepszą taktykę, czy co?

    2. Na jakiej zasadzie dokonywano przydziału jednostek na ETO i PTO? Geograficznej? Czy rekrut mógł zadeklarować, że chce bić Niemca, czy Japończyka? Rekruci z zachodnich Stanów szli na Pacyfik, a z wschodnich do Europy, czy jak? W jaki sposób komunikowały się ze sobą oba teatry? (przypomniała mi się scena z "Pacyfiku", gdzie któryś z żołnierzy miał w dupie to, co się dzieje w Europie)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Generalnie Japończycy tracili ludzi przez:

      - fanatyczną uporczywą obronę do ostatniego naboju, do ostatniego żołnierza. Nie poddawali się Amerykanom, choćby sytuacja była kompletnie beznadziejna. Amerykanie musieli dobijać rannych, bo ci próbowali atakować ich granatami, albo bagnetami.

      - po części wynikające z powyższego punktu - ataki banzai. Japończycy bez sensu tracili setki, czasami tysiące ludzi w atakach z mieczami i bagnetami wprost na amerykańskie pozycje. Jankesi wybijali ich jak kaczki, strzelając z ciężkich karabinów maszynowych.

      - gorsze uzbrojenie. Amerykanie praktycznie zawsze posiadali olbrzymią przewagę ognia, zwłaszcza w artylerii okrętowej i lotnictwie, które miażdżyły japońskich obrońców i wielu z nich ginęło, zanim zdołali oddać pierwszy strzał.

      - ci, którzy się poddali, nie raz, nie dwa zostawali zamordowani przez rozwścieczonych oporem Amerykanów.

      Gdyby Japończycy stosowali obronę okrężną, wycofując się z zagrożonych pozycji, zamiast nieskutecznej taktyki obrony każdego metra ziemi, to straty byłyby podobne po obu stronach.

      2. Amerykanie trafiali do poszczególnych jednostek, nie mając wpływu na który TDW pójdą walczyć. Wyjątkiem byli marines, bo oni od początku wiedzieli, że zostaną skierowani na PTO, a nie na ETO czy MTO. Były przecież przypadki, jak jednostka Gwardii Narodowej, czyli 27. Dywizja Piechoty z Nowego Jorku, które zostały skierowane na PTO. Decydowało o tym dowództwo.
      A jak się komunikowali? Nie komunikowali się. :) Przykład podałem wyżej. Dla żołnierzy walczących na jednym froncie, walka na innym była czymś kompletnie abstrakcyjnym. Żołnierzy na Pacyfiku nie obchodziła Europa, z kolei żołnierze, walczący na ETO najczęściej uważali, że niesłusznie USA biją się z Niemcami, ponieważ powszechnie za większe zagrożenie uznawano Japonię, a nie odległe o tysiące kilometrów Niemcy.

      Usuń
    2. 1. Zakładam, że pewnie zmienić taktykę u Japończyków było niemożliwe, bo wzorce kulturowe były zbyt mocne. A jak np. kształtowała się statystyka strat w walkach z innymi frontami, np. Sowietami, Brytyjczykami, czy Chińczykami? Podobnie?

      2. Nastroje żołnierzy były w takim razie odwrotnością nastawienia dowództwa w ramach zasady "Germany first", jak dobrze pamiętam. Btw, czy na Pacyfiku walczyli żołnierze polskiego pochodzenia, albo czy jest jakaś publikacja o nich? W sumie to nie był chyba do końca ich teatr działań i "ich" wróg.

      Usuń
    3. 1. Nie dało się.
      W przypadku innych nacji:

      a) Sowieci

      W bitwie nad jeziorem Chasan szacunki są różne, ale generalnie wyższe straty ponieśli Sowieci, w zależności od źródła - minimum 2 razy więcej. Podobnie w przypadku bitwy nad Chałchin-Goł. Natomiast w przypadku operacji kwantuńskiej japońskie straty są podejrzanie wysokie, bo 10 razy wyższe od sowieckich w zabitych, ale nie daję im wiary, bo to źródła radzieckie.

      b) Tutaj muszę sprawdzić, żeby nie oszukać.
      c) Chińczycy tracili średnio 2-3 razy więcej ludzi w walce, niż Japończycy. Wynikało to z gorszego wyszkolenia, wyekwipowania, bądź uzbrojenia.

      2.

      Walczyli, bardzo dużo. Liczba poległych Polonusów jest wymieniona w ''Burzy nad Pacyfikiem'' Zbigniewa Flisowskiego, i nie jest to mała liczba. Bardzo dużo służyło w US Navy, chociaż czytając książkę o Okinawie, natknąłem się na swojskie nazwiska w szeregach US Army i USMC, w postaci Rutkowskiego, Kalinofsky'ego czy Moskali . ;-)
      Poza tym, całkiem spora liczba Polaków walczyła w szeregach Armii Czerwonej w 1939 i 1945 roku, w Charbinie polska mniejszość zorganizowała powstanie przeciwko Japończykom, a i nie zabrakło też prawdziwego Polaka - wszak dzielny Witold Urbanowicz walczył w szeregach ''Latających Tygrysów''.

      Usuń
    4. Dzięki za odpowiedzi :) Jeszcze trochę dopytam:

      1. Mógłbyś rozwinąć wątek tego powstanie w Harbinie? Pierwsze o tym słyszę, a wątek jest ultra ciekawy
      2. Tak samo, nigdzie nie mogłem się natknąć na jakiekolwiek relacje Polaków siłą wcielonych do Armii Czerwonej i ich służbie, zwłaszcza w okresie 39-41 i tych, którzy nie byli w wojsku ludowym. Są jakieś źródła?

      Usuń
    5. Jak mnie zareklamujesz, to spoko. :D A teraz serio.

      1) Powstanie w Charbinie (uprzedzając uwagi, obie formy są poprawne) jest generalnie mało znanym epizodem operacji kwantuńskiej. 116 Polaków, stanowiących Polonię chińską w tym mieście 18 sierpnia 1945 roku - wraz z innymi oddziałami samoobrony - rozbroili miejscowy garnizon i policję, a następnie obsadzili lotnisko i stację kolejową, ochraniając te punkty aż do nadejścia wojsk radzieckich. Źródeł na ten temat praktycznie nie ma.
      2) Relacji nie ma, natomiast warto sobie spojrzeć na przekrój narodowości w Armii Czerwonej. O ile do 1943 roku Polacy stanowili tam istotny odsetek (około 6-7 %) o tyle później pozostało ich, o ile dobrze pamiętam, zaledwie 0,009 %. Byli to ci, którzy albo nie chcieli, albo nie mogli dotrzeć do jednostek Wojska Polskiego. Najwięcej z nich było na Dalekim Wschodzie, bo zwyczajnie nie wiedzieli o formowaniu WP na terenie ZSRR. Sam szukam prac na ten temat, ale niestety póki co - źródeł brak.

      Usuń
    6. Mogę Cię zareklamować w mojej organizacji studenckiej, ale tam 70% członków to kobiety niezainteresowane zbytnio historią :D

      Dzięki za odpowiedzi, bardzo merytorycznie, z pewnością będę miał ich jeszcze sporo wraz z postępem pisania :)

      Pigułka z prawie 40k lajków to już powoli brand, a nie fanpage, niech on Cię wrzuci i nabije czytelników ;)

      Usuń
    7. Z Pigułką jakoś się dogadam. ;-)
      Na pytania zawsze znajdę czas i chętnie odpowiem.

      Usuń
  2. Taki mały follow up po 2 tygodniach:
    - w takim razie społeczeństwo amerykańskie "preferowało" walkę z Japonią nad Niemcy?
    - co w takim razie zaważyło, że USA jednak przyjęły strategię "Germany first?". A gdyby akcenty zostały rozłożone odwrotnie i to Japonia stałaby się pierwszorzędnym celem?
    - podpytuję też, bo z Twoich słów wynika, ze PTO był bardzo popularny i "poważany" w Ameryce, a gdzieś kiedyś spotkałem się z opinią, że po wojnie weterani Pacyfiku zostali w dużej mierze przyćmieni przez bohaterów z Europy i dopiero po długim czasie przebili się oni do masowej świadomości amerykanów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Tak. Japonia była w USA uważana za znacznie bardziej niebezpieczne państwo od Niemiec. Dla większości Amerykanów, wśród których wielu stanowili imigranci z Niemiec, sprawy europejskie były bardzo odległe, uważano, że z Niemcami jakoś się można ułożyć i nie ma sensu walczyć z państwem, które nawet nie dokonało agresji na USA. Natomiast Japonia dokonała napaści na terytorium USA i znajdowała się bliżej.
      2. Przede wszystkim uznano wojnę z Niemcami za prostszą. Japończyków trzeba było wykurzać z tysięcy wysepek i atoli, do pokonania Niemców wystarczyły de facto zaledwie dwa desanty.
      3. A i owszem. Temat wojny na PTO był długi czas przemilczany. W Stanach generalnie wszyscy karmili się filmami i książkami o wojnie w Europie, bo i łatwiej było je zrealizować. Temat wojny na Pacyfiku był niby podnoszony, ale jednak w jakiś sposób nie przebijał się do świadomości. Dla weteranów, kampanie na PTO i ETO to były dwie różne wojny.

      Usuń