niedziela, 22 marca 2015

Jak Polacy ze 101-szą Europę zbawiali

No i koniec, będzie tego. Właśnie skończyłem czytać ostatnią część cyklu Czerwona Ofensywa autorstwa Piotra Langenfelda. Tak, jak mój Kolega, Wojciech Sokołowski, mam kłopot z tą recenzją. Ciężko jest cokolwiek napisać, by nie zdradzić Czytelnikom fabuły. Niemniej, będzie to recenzja nie tylko tej ostatniej części, ale i całego cyklu.

Wojna w Europie nie skończyła się 8 maja 1945 roku. Sowieci ruszyli potężnym stalowym walcem na zachód Europy, miażdżąc wszystko na swojej drodze. Jednak po początkowych sukcesach, ofensywie jakby zabrakło pary. Na to tylko czekają generałowie Patton i Anders, by powstrzymać czerwonego potwora.

Mam duży problem z wystawieniem średniej. O ile pierwsza część była bardzo przeciętna, o tyle druga ratowała sytuację. Trzecia część jest jakby wymieszaniem dwóch poprzednich. W pierwszej części Sowieci przedarli się na Zachód, bo autor zlekceważył lotnictwo, a z IS-a 3 zrobił niezniszczalnego (no, może nie dla 1. Dywizji...) potwora, z kolei w drugiej lotnictwo zaczyna szaleć, a IS-3 przestaje być postrachem Aliantów, a wszystko jakby staje się zrównoważone.

W trzeciej części jest przesada w drugą stronę - nagle sowieckie lotnictwo przestaje istnieć! Hurra, Luftwaffe cztery lata nie mogła skasować WWS, niemieccy Experci latali po tysiąc lotów i zestrzeliwali Sowietów setkami, a Amerykanom udaje się to po dwóch miesiącach walk - i nieistotne, że na 1 maja 1945 roku Wojenno-Wozdusznyje Siły liczyły - bagatela!- 19 tysięcy (!!!) maszyn. Nie ma, i już! Równie ciekawym pomysłem jest wykorzystywanie lotnictwa strategicznego do bombardowania mostów i dróg, a potem do bezpośredniego wsparcia wojsk - nie liczy się to, że jedyny taki przypadek podczas II WŚ, zakończył się dla Aliantów katastrofą, w tej wersji historii jest to remedium na wszystko. Brakowało też opisów walk powietrznych, a szkoda - lotnictwo w tej trylogii nie istnieje fabularnie, stanowi tylko tło dla działań wojsk lądowych.

W trzeciej części następuje też "odwrócenie ról" - o ile w pierwszej to Alianci ponosili olbrzymie straty, o tyle w tej to Sowieci tracą tysiące ludzi, a walka staje się bardziej wyrównana (nie licząc masakrowania Sowietów za pomocą lotnictwa). Trudno mi przez to jest wyrazić opinię - zabrakło kompromisu, czyli bitew i potyczek wygrywanych raz przez jedną, raz przez drugą stronę. Tutaj znowu mamy - jak w poprzedniej części - wybijanie zastępów radzieckich żołnierzy.

Generalnie, po lekturze całości, odnoszę wrażenie, że Autor skupia się tylko na tym, na czym się zna i co wydaje mu się interesujące. Mam jednocześnie zdanie, że powinno się pisać o czymś, o czym ma się pojęcie. Zatem najwięcej miejsca poświęcono Amerykanom (w postaci Pattona, nie interesując się Clarkiem, Hodgesem i Simpsonem) i - a jakże! - Polakom, trochę mniej Kanadyjczykom i Brytyjczykom (tych ostatnich przedstawiono zresztą w sposób raczej małostkowy, jako dumnych imbecyli), zaś na resztę narodów jakby zabrakło miejsca. Ponadto, Autor posługuje się dość ograniczoną pogardą wobec Francuzów, o kłamliwych stereotypach nie wspominając. Generalnie, Polacy są tutaj wybawicielami Europy (znowu...), mimo, że całość ich sił liczyła w maju 1945 roku 1/6 tego, co mieli wyśmiewani Francuzi. Muszę przyznać, że w pewnym momencie zaczęło mnie nużyć, że Polacy są wszędzie i nigdzie zarazem - walczą na północy, południu, wschodzie, zachodzie, aż dziw, że nie zabrakło ich na Marsie - proszę wybaczyć ten przytyk, ale ze względu na szczupłość polskiej armii byłoby niemożliwym, by mogli dzielni Polacy walczyć na każdym odcinku frontu. Nie wspominam litościwie o zlekceważonej kwestii zaopatrzenia, państw ościennych (jak chociażby Czechosłowacja), czy zasobów ludzkich (ZSRR nie czarna dziura, też ma dno). Trudno zapomnieć również o tym, jak blisko rąk Aliantów znajdował się Kaukaz i złoża ropy naftowej - tę kwestię również zlekceważono, chociaż Amerykanie już w 1945 roku przebazowali się do Turcji.

Wątku Niemców - nie doczekałem się, a szkoda. Zmarnowany potencjał, który mógłby być jednym z silników napędowych powieści. Na Japonię, nie wiedzieć czemu, spadły dwie (mimo, że w poprzedniej części była mowa tylko o jednej) bomby atomowe. Kolejny zmarnowany wątek, który aż się prosił o rozwinięcie. Tu jednak mogę lekko obronić Langenfelda, ponieważ inny pisarz z nurtu historii alternatywnej, Robert Conroy, w swojej książce Red Inferno: 1945 tak samo kulawo uciął ten temat. Część została bezczelnie urwana w trakcie, masa wątków nie została domknięta - z jednej strony się cieszę, ale z drugiej obawiam się tworzenia kolejnego tasiemca po 50 części, z którego nic nie wynika (tak jak chociażby w kwestiach tajnych broni i Sowietów w Meksyku - w zasadzie niczego to nie wniosło do powieści). Są i pomniejsze błędy, jak nazywanie w 1945 roku Królewca ''Kaliningradem''. Ostatnich 100 stron trochę ciągnęło monotonią, ale Autor zręcznie z tego wybrnął, m.in. zakulisowymi rozgrywkami w ZSRR.

Po przełknięciu gorzkiej pigułki krytyki, czas na pochwały. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie wkład lotnictwa - jakby Autor chciał mi dać do zrozumienia, że wie już więcej na ten temat, bo w każdej scenie "używa" innego typu maszyn. Doczekałem się również walk na morzu, co jeszcze bardziej wyszło na plus książce. Opisy walk - jak zawsze szczegółowe, tym razem bardziej mięsiste, jakby Autor chciał przybliżyć brutalność wojny (poprzednio jakoś nie było tego widać). Mi chyba najbardziej do gustu przypadło wsparcie partyzantów przez szalejące Invadery oraz atak brytyjskich Tempestów na radziecką kolumnę pancerną. Niemalże słyszałem świst odpalanych rakiet i wybuchy bomb, kiedy te wspaniałe maszyny dokonywały sieczki na ziemi na sowieckich oddziałach. Bardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu przywołany temat 1st CanPara i desantu na Bornholm - spodobała mi się ta część książki, będąca miłą odmianą, bo poświęcona komuś innemu, niż Amerykanie/Polacy. A wyjątkowością książki było umieszczenie w niej moich rodzinnych stron, co naprawdę było miłym zaskoczeniem. Bardzo podobało mi się również ukazanie zakulisowych zagrywek i problemów w niemal każdym państwie, zwłaszcza w pomijanym do tej pory ZSRR.

Oczywistą zaletą książki jest jej wielowątkowość i ukazanie różnych postaw żołnierzy obu stron. Snujemy się tradycyjnie od prezydenckich gabinetów, poprzez sztaby, aż po okopy pierwszej linii. Polaków jest oczywiście najwięcej, zarówno z tej ''dobrej'', jak i ''złej'' strony barykady. Bardzo interesującym wątkiem było chociażby napomknięcie o przesiedleńcach zza Buga. Nie brak też w książce wzruszających momentów, których jednak nie zdradzę, warto samemu poszukać.

Postaci zostały niewiele zmienione, mało która się wybija, chociaż mi chyba najbardziej do gustu przypadł szeregowiec Alfons Matkowiak, pocieszna, sympatyczna postać, która wybijała się z szarego, bezbarwnego tłumu nijakich bohaterów - generalnie bohaterowie nie są mocną stroną książki. Ponownie mamy Jana Węglińskiego - komandosa, co to kulom się nie kłania, a w przerwach między wycięciem jednej setki wrogów i drugiej podrywa co ładniejsze dziewczyny, jego kopię w postaci Alojzego Wójcika, którego osoba w tej części została zepchnięta na czwarty plan, narwanego porucznika Walkera, pijącego jeszcze więcej alkoholu i bijącego Brazylijczyków, kilku bohaterów pobocznych, których zadaniem jest przede wszystkim zginąć- i w zasadzie tyle. Większość postaci jest zwyczajnie płaska, nie mają żadnej historii, emocji czy przemyśleń, są tylko nazwiskami, robotami, prującymi we wrogów seriami ze swoich pistoletów maszynowych. Jest to zdecydowanie jedna ze słabszych stron książki.

Tradycyjnie doczepię się tendencyjnego, wręcz fałszywego przedstawienia postaci, pełnego steretorypów - Sowieci są ukazani jako brudna, tępa, nieokrzesana dzicz, budząca szczerą odrazę. Radzieccy oficerowie najczęściej przypominają pocące się, wiecznie pijane wieprze, na wspomnienie zasługuje ustawiczne wspominanie o stanie ich uzębienia. Ja rozumiem, że Zapiski oficera Armii Czerwonej są dobrą lekturą, niemniej przenoszenie tamtego zarysu postaci do Planu Andersa jest nietrafionym zabiegiem. Nieliczni Brytyjczycy w osobach Montgomery'ego i Alexandra jawią się jako malkontenci i bufoni, którym nie poświęcono więcej miejsca, niż to konieczne, z kolei jedynymi stricte pozytywnymi postaciami są Amerykanie i Polacy, stojący na przeciwnym biegunie, niż cała reszta.

Tradycyjnie chciałbym pochwalić Wydawcę - przyjemny papier, elegancka czcionka, książkę chłonie się przez to błyskawicznie. Nie przypadła mi tylko do gustu okładka - jakaś taka bez polotu, nie wyróżniała się jak poprzednie. Chciałbym również oddać ukłony Korekcie, w książce znalazło się wyjątkowo mało błędów.

Cóż więcej mogę dodać? Jeśli ktoś zaczął, to zapewne nie skończył na poprzedniej części i po tę również sięgnie. A co do pozostałych... cóż, polecam fanom historii alternatywnej, a nie pragmatykom, którzy twardo tkwią w realiach, warto czasem oderwać się od szarej rzeczywistości i pomarzyć ''co by było gdyby''...