poniedziałek, 20 października 2014

Uczymy się pomalutku, uczymy się

Słowa towarzysza Stalina doskonale określają moje odczucia co do powieści Piotra Langenfelda pt.: Kontrrewolucja. Jest to druga część cyklu, zapoczątkowanego przez Czerwoną ofensywę.Mamy lato 1945 roku. II Wojna Światowa nie skończyła się - Związek Radziecki ruszył na Zachód, a jego potężne armie dotarły aż do Renu. Jednak solą w oku sowieckich przywódców jest rozpaczliwie broniący się skrawek Czechosłowacji, gdzie amerykańska 3. Armia, wsparta polskimi jednostkami, stawia twardy opór. W głowach generałów Pattona i Andersa pojawia się pewien śmiały plan, który może przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Sprzymierzonych...

Do tej części podchodziłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, ciekawił mnie poprowadzony wątek, z drugiej zaś - byłem pomny doświadczeń z poprzedniej części. O swoich obawach rozmawiałem z Wojciechem Sokołowskim, również rekonstruktorem, pełnym pasji i wiedzy, pijąc kawę w pobliżu strefy lądowania spadochroniarzy 82. DPD w Groesbeek. Miałem za złe Autorowi, że dość naiwnie uciął kilka bardzo istotnych wątków w powieści, czemu dałem wyraz w poprzedniej recenzji. Z dumą jednak mogę powiedzieć, że twórca chyba przyjął uwagi, zgłaszane nie tylko przeze mnie, bo i książka jest znacznie lepsza.

IS-3 przestaje nagle być pancernym potworem, radziecka broń pancerna nie jest taka demoniczna, Amerykanie jednak mają lotnictwo i używają go z przerażającą skutecznością, a w powieści przewijają się wątki byłych państw Osi. Do tego dorzucamy nieustającą sieczkę i voila!, powieść gotowa. Osobiście mi chyba najbardziej do gustu przypadły rozdziały dotyczące szturmu Bayreuth i ataku partyzantów na radziecki skład kolejowy. Plusów jest sporo, książkę się pochłania błyskawicznie i czuję lekki żal, że jest tak krótka.

Jeśli zaś chodzi o bohaterów, to chyba najciekawszą - moim zdaniem - jest generał Aleksiej Puganow, postać jakby nieco tragiczna, będąca lekko przejaskrawiona i karykaturalna. Z jednej strony dość zdolny planista i strateg, z drugiej zaś nieporadna ciamajda. Z jednej strony gnębi podwładnych, a z drugiej - sam jest gnębiony. Warte zastanowienia, na kim Autor się wzorował tworząc taką osobowość (to, że niektóre z postaci są inspirowane realnymi ludźmi jest oczywiste). Inne postaci również są ciekawie skonstruowane, jak choćby kapitan Węgliński, czy porucznik Walker. Dla nich warto sięgnąć po tę książkę.

Autor ewidentnie podszkolił się w znajomości samolotów (''Uczymy się...''), co bardzo się chwali. Tradycyjnie świetnym wątkiem było porzucenie opisów wyposażenia i umundurowania, oraz wielowątkowość powieści. Snujemy się od prezydenckich gabinetów, poprzez sztaby, aż do okopów na pierwszej linii, poznając tę wojnę z punktu widzenia każdego. Mimo kilku sukcesów Sprzymierzonych, Sowieci prą nieubłaganie na Zachód, a to oznacza tylko jedno... Zbudowanie napięcia to kolejna, nieoceniona zaleta powieści. Język - mocny, męski, przesycony rzucanym ''mięsem'' - tylko podkreśla to, co czytamy. Podczas lektury niejednokrotnie ''widziałem'' sceny z kolejnych stron, dzięki umiejętnym opisom. Tradycyjnie pochwalę Wydawcę - piękna okładka, przyjemny papier, miękka oprawa - wszystko to wpływa bardzo dodatnio na odbiór książki.

Minusów również się zebrało kilka, niestety. Po pierwsze, Langenfeld połączył sojuszem ZSRR i Japonię. Nie trzeba mieć doktoratu z historii, by wiedzieć, że taki sojusz nie miał prawa istnieć (i zresztą nigdy nie istniał w praktyce, a zakładano go jedynie w ramach planowania operacji Unthinkable). Związek Radziecki nienawidził dwóch państw: Polski i właśnie Japonii. Pierwszego kraju m.in za 1920 rok, zaś drugiemu nie darował srogiego lania z 1905 roku, czego przykładem niech będą bitwy nad jeziorem Chasan i nad rzeką Chałchin Goł (oczywiście jest to bardzo uogólnione). Sowieci dawali temu wyraz, wspierając Chińczyków pod wodzą Czang Kaj-szeka, których traktowano jako jedynych sojuszników w Azji (dopiero po II WŚ Stalin zaczął wspierać komunistów). Japończycy zresztą odwdzięczali się tym samym, bo ZSRR traktowali jako największe zagrożenie ich interesów na kontynencie. Bardzo szkoda, że zdecydowano się zakończyć ten wątek w sposób brutalny i kulawy.

Równie nieprzekonującym wątkiem jest wspieranie przez byłych nazistów ZSRR. Inną rzeczą była współpraca wymuszona uwięzieniem w Kraju Rad, a czym innym w dalekim Meksyku. Langenfeld zresztą ustawicznie pomija wątek Niemców podczas walk, tłumacząc to tym, że... Polacy obraziliby się na Pattona. Jak wspominałem wcześniej, latem 1945 roku Alianci przetrzymywali około ćwierć miliona (!) niemieckich żołnierzy jako potencjalnych sojuszników na wypadek wojny z ZSRR, z czego znaczna część nadal znajdowała się pod bronią. Pominięto również aspekt Werwolfu (a szkoda, bo perypetie jakichś nawiedzonych nazistów z lasu, ciągle wierzących w III Rzeszę, mogłyby być bardzo interesujące!). Autor nieco - w moim odczuciu - przesadza, gdy czytam wypowiedź Pattona Cała nadzieja w Polakach. Odnoszę przez to wrażenie, że tylko dzięki Polakom można byłoby wygrać tę wojnę - a jest to wrażenie mylne, bo gdzie cały Commonwealth, Francuzi, których wątki zostały zlekceważone? Z drugiej strony - brakuje również czerwonych sojuszników Sowietów - Bułgarów, Rumunów i Czechów. Zauważyłem również, że w powieści amerykańskie pielęgniarki służą tylko do gwałcenia przez radzieckich bojców - wyczułem jakąś urazę do tego tematu. Trochę stąpaniem po cienkim lodzie było zawarcie wątków tajnych broni - odczułem wówczas wyraźny przesyt wątków i stwierdziłem: Dość! Co za dużo, to niezdrowo.

Jednak największym minusem w powieści jest - jak zwykle - tendencyjność postaci. Widać sporą asymetrię w ich tworzeniu. Sowieci i ich zausznicy to dzicz, Francuzi tchórze, Brytyjczycy - wyrachowani cynicy. Jedynie bronią się Amerykanie i - oczywiście - Polacy. Radzieccy generałowie są przedstawieni - dosłownie - jak barbarzyńcy, którzy dłubią sobie w nosach na odprawach i piją non stop na umór. Nieliczni Japończycy w powieści to oszalałe dzikusy, które chcą się rzucać na wroga z gołymi pięściami (zresztą, odnoszę wrażenie, że wątek Japonii wsadzono trochę na odczepnego - bo poświęcono mu całe trzy strony), zaś dywizja Big Red One po raz kolejny daje Sowietom pstryczka w nos swoimi błyskotliwymi pomysłami.

Niemniej, mimo kilku potknięć, Kontrrewolucja jest książką cokolwiek dobrą. Czytelnik podczas lektury łapie się, że wzdycha z ulgą, czytając o kolejnym nieudanym ataku Sowietów, zapominając, że jest to - niestety - tylko alternatywna rzeczywistość. Zawsze pozostaje refleksja - jak mogło być? Jak potoczyłyby się koleje tej wojny i losów świata? Czy dowiemy się tego w następnej części? Czy może jeszcze kolejnej? Trzymam kciuki, by wyszła jak najprędzej.

Ja mogę tylko sparafrazować kapitana Łukina: Ot kurwy. Powieścią się nacieszyć nie dali.

sobota, 11 października 2014

Obłęd Warszawski '44

Witam po baaardzo długiej przerwie. Jak obiecałem, wracamy do tematów historyczno-politycznych.

Kilka dni temu minęła 70. rocznica kapitulacji oddziałów powstańczych w Warszawie. Tegoroczny szum, towarzyszący okrągłej rocznicy rozpoczęcia walk był zbyt duży. Wielokrotnie środowiska szeroko pojętej prawicy broniły decyzji sprzed 70 lat, wznosząc górnolotne hasła o patriotyzmie, honorze i bohaterstwie, zaś po drugiej stronie barykady stała lewica, atakująca ze wściekłą furią wszystko, co z Powstaniem związane. Szczęśliwie ja - i wielu innych ludzi zapewne też - plasuję się pośrodku tego podziału.

1 sierpnia obejrzałem odcinek programu "Tak czy nie" z Krzysztofem Bosakiem i Piotrem Szumlewiczem i muszę przyznać, że stanowisko Bosaka ws. Powstania było chyba najzdrowszym ze wszystkich, jakie dane mi było poznać. Bosak umiejętnie udowodnił, że Powstanie nie miało żadnego sensu strategicznego, przyczyniło się do zniszczenia Warszawy (skrót myślowy wyjaśnię niżej), ale nie stoi to w sprzeczności z oddawaniem hołdu Powstańcom, jako bohaterom. O stanowisku Szumlewicza, którego uważam za sepleniącego, nawiedzonego pogrobowca komuny nawet nie wspomnę (wystarczy napomknąć, że chciał on zastąpić Święto Wojska Polskiego z 15 sierpnia na 12 października, bo... bitwa pod Lenino była wg niego wielkim zwycięstwem).

Ja również jestem bardzo surowy w ocenie Powstania. Uważam, że była to decyzja tragiczna w skutkach, kompletnie nieprzemyślana, przez którą zginęły dziesiątki tysięcy Polaków. Zanim zacznę, chciałbym podkreślić, że doceniam Powstańców i traktuję ich jako bohaterów, którzy poszli walczyć o Polskę. Zawsze ich tak traktowałem i będę traktować. Natomiast jestem wrogiem czczenia Powstania z kilku przyczyn. Co roku pojawiają się bowiem głosy, którym przewodzi prof. Kieżun (którego bardzo szanuję), wg których Powstanie i tak by wybuchło. Mianowicie, po tym, gdy Niemcy zobowiązali 100 tys. ludzi do prac przy liniach obronnych wokół Warszawy, Powstanie już musiało ruszyć, że była to siła nie do zatrzymania.

Mimo mojego wielkiego szacunku do Profesora, nie zgadzam się. Odnoszę wrażenie, że traktuje on żołnierzy AK jak nieodpowiedzialny motłoch, który poszedłby walczyć, nawet wbrew rozkazom. Tymczasem wielu akowców było przedwojennymi oficerami i żołnierzami, którzy bez rozkazu nie poszliby nigdzie. Potrafili również myśleć i zdawali sobie sprawę, że atak na Niemców zakończyłby się totalną klęską. Rozkaz przyszedł - poszli.

Inne próby usprawiedliwiania decyzji o wybuchu Powstania to możliwe represje niemieckie, lub walki w Warszawie. Załóżmy hipotetycznie, że Powstanie nie wybucha, a Niemcy mieliby wziąć odwet na Polakach za niestawienie się na roboty. Jest to niemożliwe, ponieważ w takiej sytuacji, kiedy front był tuż-tuż, Niemcy nie mieli ani czasu, ani środków, by wystrzelać 200 tys. ludzi, ani by zrujnować 90 % miasta. W momencie wybuchu Powstania w Warszawie znajdowały się głównie jednostki policyjne i siły porządkowe, a nie frontowe oddziały. Czas na wystrzelanie ludzi i zniszczenie miasta Niemcy kupili właśnie dzięki Powstaniu, przez które front się zatrzymał. Nie ma Powstania - front się nie zatrzymuje - Niemcy nie mają czasu. Proste?

Ewentualne walki w mieście to również nietrafiony argument. Doświadczenia z walk o Wilno, czy Lwów udowodniły, że straty podczas walk w mieście byłyby znacznie niższe, a już z pewnością liczba ofiar nie wyniosłaby ponad 100 tys. Niemcy zrujnowali Warszawę dlatego, że mieli na to CZAS. Mogli bezkarnie ostrzeliwać miasto z moździerza ''Ziu'', mogli je bombardować za pomocą Stukasów, mogli je palić miotaczami, bo wiedzieli, że Sowieci stoją nad Wisłą. Gdyby w Warszawie walczyli prawdziwi żołnierze, dobrze uzbrojeni, a nie zbieranina z dwoma peemami na 50 ludzi, to tego czasu by nie było.

Uwielbiam również słuchać wersji o tym, że Powstanie sprowokowali Sowieci. Owszem, sprowokowali do niego ludność i powstańców, ale nie dowódców. Mało kto wie, że Londyn do samego końca był przeciwny wybuchowi Powstania, bardzo krytycznie na jego temat wypowiadali się generałowie Sosnkowski i Anders. Rząd w Londynie wysłał zresztą gen. Okulickiego, by nie dopuścił do wybuchu walk. Samą decyzję powziął gen. Chruściel, kiedy udał się na swój słynny ''zwiad tramwajowy'', gdzie pojechał na przedmieścia Pragi tramwajem i wypytał się przekup na targu, czy widziały radzieckie czołgi, zmierzające na Pragę. Odpowiedziały, że widziały, więc można zacząć Powstanie. A że nie były to radzieckie czołgi, tylko niemieckie, i wcale nie idące na Warszawę, tylko w przeciwnym kierunku, to drobiazg.

Decyzję przegłosowali samowolnie generałowie Komorowski, Chruściel i Okulicki, pod nieobecność innych przedstawicieli PPP, którzy nie wyrażali na nie zgody, wiedząc, jak się ono zakończy. Wobec Okulickiego ostatnimi czasy istnieją podejrzenia, że był on agentem NKWD, którego zadaniem było sprowokowanie do wybuchu Powstania.

Prawdą jest to, że Powstanie nie jest żadnym moralnym zwycięstwem, jakby chcieli tego prof. Kieżun i gen. Ścirbor-Rylski, i jak to ostatnio przedstawiają. Była to klęska, zarówno militarna, jak i polityczna. Wszystkim kanapowym patriotom łatwo jest mówić ''Cześć i Chwała Bohaterom'', gdy nad głowami nie gwiżdżą im kule, a bandziory od Dirlewangera nie gwałcą im dziewczyn, matek i sióstr. Tak samo łatwo jest lewicy mieszać z błotem Powstańców, kiedy zza monitora w ciepłym i bezpiecznym pokoju, przy herbatce sobie plują na uczestników tego czynu. Najlepszym komentarzem wobec Powstańców jest cytat pułkownika Kazimierza Iranka-Osmeckiego, cytowany przeze mnie od lat w każdą rocznicę wybuchu PW:

Trzeba było przeżyć 5 lat okupacji w Warszawie w cieniu Pawiaka, trzeba było słyszeć codziennie odgłosy salw, tak, że przestawało się je słyszeć, trzeba było asystować na rogu ulicy przy egzekucji dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu przyjaciół, braci lub nieznajomych z ustami zaklejonymi gipsem i oczami wyrażającymi rozpacz lub dumę. Trzeba było to wszystko przeżyć, aby zrozumieć, że Warszawa nie mogła się nie bić.

Ale to tylko w ocenie Powstańców, nie jego dowódców.

Śmieszy mnie niezmiernie z kolei plucie na Aliantów, że nam ''nie pomogli''. Że nie latali ze zrzutami. Że nie przerzucili żołnierzy. Osobom, które głoszą takie teorie, polecam poczytać o polskiej 1586. Eskadrze, która wykonywała niebezpieczne loty z Włoch non-stop, tracąc 167 % stanu wyjściowego. O lotnikach brytyjskich, amerykańskich i południowoafrykańskich, którzy nad Warszawę lecieli, mimo braku zgody Stalina na korzystanie z jego lotnisk. O tym, że nie było ŻADNYCH technicznych możliwości, by przerzucić jakichkolwiek żołnierzy do Warszawy w tym czasie. O tym, że zrzuty te były niecelne ze względu na niewielką powierzchnię terenu opanowanego przez Powstańców.

Smutnym faktem jest to, że w międzyczasie minęła 70. rocznica desantu pod Arnhem polskich spadochroniarzy, którzy do samego końca pragnęli, by wysłać ich do Warszawy (choć było to technicznie niemożliwe). I rocznica ta, mimo, że również bardzo tragiczna, ponieważ ci żołnierze walczyli o wolność Holandii pod Driel i Oosterbeek, gdy ich własny kraj ginął pod hitlerowską i bolszewicką okupacją, również minęła bardzo niezauważona. Tak samo rocznica Falaise, a i jutro minie rocznica Lenino. Również niezauważona, bo tam przecież walczyli agenci Moskwy, a nie Polacy.

Równie smutnym faktem jest kompletne zlekceważenie próby pomocy ze strony Wojska Polskiego na Wschodzie. W nocy z 15 na 16 września 1944 roku wylądowały na Czerniakowie pierwsze oddziały 3. Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta, głównie oddziały 8. i 9. Pułku Piechoty. Ponieśli olbrzymie straty, zarówno podczas przeprawy, jak i podczas walk, tracąc 1700 ludzi. Walczyli, pozbawieni osłony lotnictwa i artylerii, pod ogniem niemieckich dział. Ale poszli do walki, chcąc pomóc rodakom, mimo, że politrucy wrzeszczeli za nimi: ''Po co się tam pchacie?! Tam faszyści biją się z faszystami! Niech się sami pozabijają!''...

Ale to nieistotne, nie było lepszych Polaków od Powstańców, prawda? :)

sobota, 19 lipca 2014

Wszyscy winni!

Wybaczcie tak długą nieobecność, ale na dłuższy czas zwyczajnie zapomniałem o blogu. Wracam jednak z wpisem, który stanie się przyczynkiem do napisania serii o Polsce, polskich klęskach i winnych za nie. Dzisiaj tylko ogólnikowo.

Otóż, często na Facebooku, na różnych stronach i grupach poświęconych historii, uderza mnie jeden fakt, kiedy czytam posty i komentarze wrzucane przez ogół. Można je pokrótce przedstawić w ten sposób: ''Polacy walczyli dzielnie, do ostatniego żołnierza, ale przegrali, bo zostali zdradzeni''. Takie myślenie przebija się, kiedy mowa o Kampanii Polskiej w 1939 roku, o Powstaniu Warszawskim, o Jałcie, o Żołnierzach Wyklętych i o wszystkim innym.

W Polsce przez parę ostatnich lat obserwuję dość niezdrową tendencję do zrzucania całej odpowiedzialności za nasze klęski na wszystko i wszystkich dookoła. Przykładem niech będzie 1939 rok, o którym napiszę szerzej w następnym wpisie. Otóż, wg obecnej narracji historycznej, mającej podłoże jeszcze w czasach głębokiego PRL, czyli latach 60., a obecnie uskutecznianej przez gazety i czasopisma takie, jak ''Historia Do Rzeczy'', czy ''W Sieci Historii'', panuje następujące przeświadczenie: Polacy zostali w 1939 roku haniebnie zdradzeni przez ''tchórzliwych'' Francuzów i Brytyjczyków, oraz mogli jeszcze wygrać, gdyby nie ZSRR. Nie muszę przypominać, że twierdzenie to jest bzdurą, niepopartą niczym innym, niż myśleniem życzeniowym. Dlaczego?

Bo to nie Francuzi i nie Anglicy zawiedli w 1939 roku, tylko Polacy. Polacy, z ich Naczelnym Wodzem i Sztabem Generalnym Wojska Polskiego zawiedli na całej linii, w sposób haniebny. Sprawdza się tutaj powiedzenie - ''widzisz źdźbło w oku bliźniego, a w swoim belki nie zauważasz''. Zarzucamy Francuzom i Anglikom, że byli ''tchórzliwi'', tymczasem Polacy niespecjalnie mają się czym pochwalić. Klęska wrześniowa była głównie naszym dziełem, a zrzucanie winy dowodzi tylko niedojrzałości odbiorców.

Inny przykład? Powstanie Warszawskie. Poza corocznym szczekaniem wiadomej gazety z czerwonym prostokątem, wielokrotnie pojawia się zarzut ''zdrady'' Amerykanów i Anglików, którzy nie pomogli Powstańcom. Tymczasem nikt nie zada sobie pytania, jak Alianci mieli pomóc Powstaniu. Mieli pomóc i już! Co się pan dopytujesz! Wątpisz? Znaczy, żeś komunista!

Jeszcze inny? Rzekomy brak zaproszenia Polaków na Paradę Zwycięstwa w Londynie w 1946 roku. Rzecz błaha, urosła w Polsce do rangi symbolu zdrady i zaprzaństwa Brytyjczyków - sojuszników, którzy, jak Judasz Iskariota, nas sprzedali za 50 srebrników w postaci spokoju w Europie. Tymczasem jest to nieprawda, bo zaproszenie zostało wystosowane... ale to też temat na inny wpis.

Inną kwestią, jest wyolbrzymianie własnych zwycięstw i zwiększanie stosunków sił. Dzisiaj zostałem nazwany ''proamerykańską świnią'', cokolwiek to znaczy, ponieważ poddałem pod wątpliwość fakt, by słynni obrońcy Wizny mogli stawiać opór 42 tysiącom żołnierzy XIX. Korpusu Armijnego gen. Guderiana w 1939 roku. A przecież nie trzeba być historykiem wojskowości, by wiedzieć, że w natarciu na jeden punkt nie biorą udziału wszyscy żołnierze korpusu, rozciągniętego w linii na dobrych kilkanaście kilometrów. Podobnie rzecz ma się z obroną Westerplatte, gdzie z roku na rok maleje liczba obrońców WST, a rośnie liczba Niemców biorących udział w szturmie (ostatnio stanęło na coś koło 5 tysiącach, kiedy byłem mały, było to nieco ponad tysiąc).

Ja rozumiem, że to ku pokrzepieniu serc, ale trudno nie odnieść wrażenia, że tego rodzaju dywagacje i manipulacje, są raczej śmieszne i kompromitują rzeczywisty wkład Polski i Polaków w II WŚ. Tam, gdzie przegrały inne nacje, tam nie ma szarpania się nad grobami. Jest pochylenie głowy, czczenie bohaterstwa, a nie zrzucanie odpowiedzialności. Amerykanie w Pearl Harbor nie zastanawiają się, czy odpowiedzialny za nalot był prezydent Roosevelt, czy sekretarz ds. marynarki Frank Knox.  I nie zrzucają odpowiedzialności na kogokolwiek, oddają hołd poległym. Odpowiedzialni byli Japończycy, z niezrównanymi admirałami Yamamoto i Nagumo. Również Brytyjczycy nie szukają po kątach winnych klęski operacji Market-Garden - już dawno przyznali, że winę ponosi marszałek Montgomery i generał Browning, którzy swoją arogancję przypłacili unicestwieniem 1. Dywizji Powietrzno-Desantowej. A kiedy my się tego nauczymy?

wtorek, 3 czerwca 2014

Walka z pomnikami

Na początku maja bieżącego roku byliśmy wręcz zasypywani wiadomościami o niszczeniu radzieckich pomników. A to oblano czerwoną farbą pomnik generała Czerniachowskiego, a to owinięto taśmą pomnik Braterstwa Broni (zwany popularnie pomnikiem "Czterech śpiących"), a to znowu gdzieś pomazano tablicę ku pamięci radzieckich żołnierzy.

Kiedy czytałem coraz to nowsze doniesienia na ten temat, zacząłem się zastanawiać, gdzie jest ta cienka granica, której nie wolno przekraczać. Powinniśmy zacząć od ''gwiazdy'' tego felietonu, czyli postaci generała Czerniachowskiego.

Generał urodził się 29 czerwca 1906 roku na Ukrainie. Pracował na kolei, po czym w 1924 roku wstąpił do Armii Czerwonej, w 1928 roku ukończył Szkołę Oficerów Artylerii w kIjowie, a w 1936 roku Akademię Wojsk Pancernych i Zmotoryzowanych w Leningradzie. Szybko awansował, dowodził najpierw 28. Dywizją Pancerną, później 241. Dywizją Piechoty, zaś w kwietniu 1942 roku stał się dowódcą 18. Korpusu Pancernego, a następnie - 60. Armii. W 1944 roku został dowódcą 3. Frontu Białoruskiego, jako najmłodszy generał w Armii Czerwonej. Wg wielu opinii był zdolnym dowódcą, przeprowadził operację wileńską i kowieńską, wypierając Niemców z terytorium dzisiejszej Litwy. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach (wg oficjalnej wersji - od niemieckiego ostrzału, wg współczesnych podań - od pocisku własnych żołnierzy) 18 lutego 1945 roku w okolicach Melzaka.

Polakom - głównie tym bardziej zorientowanym w historii, a nie typom, o których napiszę niżej - kojarzy się on głównie ze zdradzieckim rozbrojeniem i uwięzieniem żołnierzy AK w Wilnie latem 1944 roku. Zaprosił on - współdziałając z owianym złą sławą generałem Iwanem Sierowem - pułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego ps. ''Wilk'' i jego sztab na spotkanie, gdzie polscy oficerowie zostali podstępnie aresztowani. Czerniachowski jest też odpowiedzialny za rozbicie Okręgu Wileńskiego AK.

Nie uważam postaci Czerniachowskiego za szczególnie przyjazną Polsce na tyle, by stawiać mu pomniki. Jednak kiedy słuchałem i czytałem komentarze nt. dewastacji pomnika, nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. Padały komentarze brzmiące tak: ''To był morderca, zabijał akowców! Bardzo prawdopodobne, że osobiście, a na pewno wydawał rozkazy o ich mordowaniu.'' Na moje pytanie, gdzie on ich zabijał, uzyskiwałem odpowiedź: ''Tam, gdzie zginął''...

Bardzo bawi mnie postawa potępiania wszystkiego, co radzieckie przez środowiska prawicowe w Polsce, nie dlatego, że nie jest słuszna (bo jest), ale dlatego, że wszyscy rzucają się na jakiś temat, o którym nie mieli wcześniej (i nadal nie mają, jak widać powyżej) żadnego pojęcia, potępiając go od A do Z.

Jeśli chodzi zaś o pomniki - jestem zdania, że obecność radzieckich pomników w przestrzeni publicznej jest dla Polaków uwłaczająca. To tak, jakby w centrum Jerozolimy postawić pomnik bohaterskiego SS. Przesadzam? To może inaczej: skoro Sowietów traktujemy jako rzekomych ''wyzwolicieli'', bo wypędzili Niemców z Polski w latach 1944-45, równie dobrze moglibyśmy postawić pomnik Wehrmachtowi za wypędzenie Sowietów z Kresów w 1941 roku. Taki sam wydźwięk.

Bo ja, drodzy Czytelnicy, Sowietów za wyzwolicieli nie uważam. Przyszli tutaj nie dlatego, że chcieli nas wyzwolić, tylko dlatego, że toczyli wojnę z Hitlerem. Przynieśli zniewolenie na blisko pół wieku (nie, nie okupację), przynieśli terror na swoich bagnetach. Rękoma hitlerowców zniszczyli Warszawę, są odpowiedzialni za tysiące gwałtów, rabunków, podpaleń. I egzekucji.

Dlatego pomniki radzieckich ''wyzwolicieli'' i tzw. ''utrwalaczy władzy ludowej'' powinny zniknąć z przestrzeni publicznej. Powinno się je wrzucić do jakiegoś Muzeum Komunizmu, tak, jak zrobiono to na Litwie, gdzie gniłyby sobie pod chmurką, nie rażąc nikogo. Ale z drugiej strony, uważam, że dewastacja pomników to takie samo działanie, jakie robili Niemcy i Sowieci. Oni też wysadzali pomniki, palili książki i rozjeżdżali czołgami cmentarze. Nie bądźmy tacy, jak oni.

poniedziałek, 19 maja 2014

Bitwa narodów

Wczoraj obchodziliśmy 70. rocznicę zajęcia Monte Cassino. Muszę w tym miejscu przyznać, iż pomyliłem się prawie trzy miesiące temu, gdy pisałem, że ta rocznica minie w milczeniu. Nie było go, co mnie cieszy, jednak jest pewna zadra. Milczenia nie było tylko dlatego, że w uroczystości zaangażował się osobiście premier Donald Tusk.

Monte Cassino to symbol dla większości Polaków. Oto wzgórze, niezdobyte przez nikogo (bo wszyscy tzw. sojusznicy uciekali w popłochu!), padło dopiero, gdy pojawili się tam odważni wojacy z kraju nad Wisłą. Cóż, Polak potrafi. Później, ci sami Polacy zostali pozostawieni, zdradzeni, rzuceni na pożarcie przez swoich sojuszników, którzy mieli czelność nie zapraszać tych, którzy zdobyli najsilniejszy punkt na Linii Gustawa, na paradę zwycięstwa. Ale my o nich pamiętamy. Takie przesłanie przebija się z większości portali i komentarzy.

Monte Cassino jest symbolem również dla mnie, bowiem w drugim szturmie uczestniczyło dwóch moich pradziadków z 3. Dywizji Strzelców Karpackich, jeden został zresztą bardzo ciężko ranny w głowę i nie ujrzał już ani zajętego klasztoru, ani rodzinnych Zaleszczyk. Samą górę odwiedziłem pięć lat temu, tuż przed uroczystościami z okazji 65. rocznicy jej zdobycia.

Pamiętam do dziś, moment, kiedy wchodziłem na Polski Cmentarz Wojskowy, nad którym w kompletnej ciszy łopotały dwie flagi - polska i włoska. I rzędy białych nagrobków, oznaczających spoczynek ponad tysiąca moich rodaków, którzy polegli setki kilometrów od rodzinnych stron. Na środku grób generała Andersa, który w ostatniej woli wyraził chęć pochowania go wśród swoich żołnierzy. Pamiętam też hymn odśpiewany nad jego płytą. To wszystko działa bardzo na wyobraźnię.
W znacznej części górował nad rzekami o stromych brzegach, w szczególności Garigliano i Rapido, lub też rozciągał się na nadbrzeżnych bagnach lub na wysokich górskich szczytach. Naturalne korzyści, jakie dawało górskie położenie, zostały wzmocnione przez Niemców dzięki usunięciu budynków i drzew i poszerzeniu w ten sposób pola rażenia. W innych miejscach powiększono występujące w tej okolicy naturalne jaskinie, a pozycje obronne wzmocniono dźwigarami kolejowymi i betonem. Wykopano ziemianki, połączone podziemnymi przejściami. Umocnienia nie były jedną linią, a raczej wieloma liniami z tak zaplanowanymi stanowiskami, żeby można było natychmiast przeprowadzić kontrnatarcia na utraconych obszarach frontu.

(Matthew Parker, Monte Cassino)
Walki o jeden z najsilniejszych punktów na Linii Gustawa, blokujący drogę na Rzym, trwały pięć miesięcy. Na kamienistej, masywnej górze, zwieńczonej benedyktyńskim klasztorem, oraz okolicznych wzgórzach okopały się jedne z najlepszych jednostek Wehrmachtu - 5. Dywizja Górska i 1. Dywizja Strzelców Spadochronowych, zamieniając ten rejon w twierdzę.

Ci z was którzy będą mieli dość szczęścia, żeby wydostać się z piekła Cassino, nigdy nie zapomną niemieckich spadochroniarzy, najbardziej walecznych ze wszystkich. Mimo to wyobraźcie sobie, że jakiś tłusty facet o ulizanych włosach, siedzący daleko na tyłach próbuje zmiękczyć nas ulotkami i domaga się, żebyśmy pomachali białą chustką. Niech ten facet przyjdzie na front i przekona się, że papier z jego wypocinami nadaje się tylko do podtarcia dupy. Po zastanowieniu- niech dalej wysyła swoje ulotki; papier toaletowy jest coraz trudniej dostępny w Cassino i nawet niemieccy spadochroniarze, choć tak twardzi nie lubią używać trawy.


W bitwie wzięło udział 20 narodowości z pięciu armii. Byli Amerykanie, Brytyjczycy, Nowozelandczycy, Hindusi, Francuzi, Marokańczycy, Algierczycy, Gurkhowie, Polacy. W czasie II Wojny Światowej były tylko dwie tak wielonarodowe bitwy - Monte Cassino i Berlin. Trzy natarcia - amerykańskie, brytyjskie oraz nowozelandzkie - zakończyły się klęską (czytaj: zdobyto okoliczne tereny, ale nie samo Monte Cassino).

Polacy ruszyli do ataku 11 maja o godz. 23. Do ataku ruszyły: 3. Dywizja Strzelców Karpackichgen. bryg. Bronisława Ducha, 5 Kresowa Dywizja Piechoty gen. bryg. Nikodema Sulika, 2 Samodzielna Brygada Pancerna gen. bryg. Bronisława Rakowskiego, wspierane przez Armijną Grupę Artylerii płk Ludwika Ząbkowskiego. Wszystkie jednostki II. Korpusu.
Ich pierwsze natarcie spełzło również na niczym. Niemcy mocno siedzieli na swoich pozycjach, ostrzeliwując się ze wszystkiego, co mieli. Grad pocisków moździerzowych, serie z ciężkiej broni maszynowej, deszcz granatów ręcznych, a wszystko to okraszone pojedynczymi wystrzałami.

Rozgorzała bardzo ostra bitwa. Niemcy stawiają twardy opór.(...) Sześć razy kontratakował nieprzyjaciel - zaprawione w bojach na Krecie i pod Smoleńskiem kompanie spadochroniarzy. Sześć razy odparto te wściekłe i zażarte ataki. Następnego nie było już kim odpierać. Piechota, masakrowana przez artylerię niemiecką, przez moździerze i nebelwerfery, zarzucona granatami, rozstrzeliwana z broni maszynowej i przez strzelców wyborowych ze wszystkich stron: z klasztoru, ze wzgórza 475, z Gardzieli, Albanety i wzgórza 575, została wybita. Na wzgórzach 569 i 593 pozostały tylko mizerne resztki kompanii, zabici i ranni, którzy sami nie mogli zejść na punkty opatrunkowe. Polska krew mieszała się z niemiecką. Nikłe resztki ocalałych z tej rzezi piechurów wycofały się na podstawy wyjściowe bez dowódców, którzy polegli lub zostali ranni, bez łączności, zniszczonej nawałą ognia, bez czołgów, które wyleciały na minach bądź zostały zniszczone ogniem pancerfaustów. Piechota kresowa w takim samym stanie musiała wycofać się z Widma.

(Tadeusz Czerkawski, Byłem żołnierzem Andersa)

17 maja Polacy jeszcze raz ruszyli do ataku. Walki znowu były zacięte, w pewnym momencie na San Angelo Polacy byli tak zdesperowani brakiem amunicji, że zaczęli rzucać w Niemców kamieniami. Duch się łamał... dopóki ktoś - a był to sierż. Marian Czapliński - nie zaintonował cicho: Jeszcze Polska nie zginęła... Jednak w odróżnieniu od pierwszego, drugie natarcie przyniosło oczekiwany sukces. Zdobyto wzgórza Widmo, Massa Albaneta, 593 i Monte Castellone.

Po bardzo ciężkich, krwawych natarciach i przeciwnatarciach dywizja kresowa zdobyła Widmo o godzinie siódmej (...), utrzymała tę pozycję, a następnie opanowała małe San Angelo, ale na właściwe San Angelo, mimo wielu uderzeń, nie zdołała się wedrzeć. Kolejne natarcia dywizji karpackiej na wzgórze 593 zostały odparte. Straty były ogromne. Zabrakło nam odwodów. Ale te całodzienne walki poważnie nadwyrężyły też zwartość niemieckiej obrony. Nieprzyjaciel był także wyczerpany, może nawet bardziej niż my. I oto nastąpił moment krytyczny bitwy, kiedy to przeciwnicy leżą naprzeciw siebie, niezdolni, zdawałoby się, do niczego. W takiej sytuacji zwycięstwo przypada temu, kto ma silniejszą wolę, kto zdobędzie się na jeszcze jeden wysiłek. Aby to uczynić, wprowadzono do walki komandosów, część 15 pułku ułanów, ściągniętych z odcinka obrony, oraz dwa bataliony improwizowane, złożone z obsługi pułku dział przeciwlotniczych, kierowców samochodowych, warsztatowców, pocztowców itp.

(Bronisław Dzikiewicz, Z teodolitem pod Monte Cassino)

14 maja w dolinie rzeki Liri uderzył Francuski Korpus Ekspedycyjny i dokonał przełamania niemieckich linii obronnych. Niemcom na Monte Cassino groziło okrążenie, dlatego w nocy z 17 na 18 maja nakazano wycofać się z tej pozycji.

18 maja 1944 roku patrol 12. Pułku Ułanów Podolskich, dowodzony przez ppor. Kazimierza Gurbiela, wszedł na Monte Cassino, gdzie znaleziono 16 ciężko rannych Niemców pod opieką trzech sanitariuszy. Polacy wywiesili biało-czerwoną flagę, zaś o godz. 12:00 plut. Emil Czech odegrał Hejnał Mariacki na zdobytym wzgórzu.

Rankiem 18 maja 1944 roku, kiedy starszy ułan Leon Szczepulski i wachmistrz Antoni Wróblewski wkraczali na dziedziniec klasztoru na Monte Cassino, powitał ich posąg św. Benedykta, z urwaną pociskiem głowa, i uroczysta cisza. Na dany znak, że nikogo nie ma, nadbiegła reszta patrolu z dowódcą ppor. Kazimierza Gurbielem. Starszy ułan Wilhelm Wadas dopadł na wpółotwartej furty i krzyknąl: Hande hoch oder ich schiesse! Po chwili, z rękami podniesionymi w górę, zaczęli wychodzić niemieccy spadochroniarze: zmaltretowani do ostatnich granic wytrzymałości, w bandażach, obdarci, brudni, nie goleni chyba od tygodni... 'Bohaterowie z Krety', spod Stalingradu i Oriony. Dobierany kwiat nordyckiej młodzieży -Nibelungi. Niemieckie półbogi...

(Melchior Wańkowicz, Monte Cassino)

To, co mnie bardzo bawi w obecnej narracji historycznej, jest forsowanie wizerunku nieustraszonych i niepokonanych polskich żołnierzy, zdradzonych przez sojuszników (m. in. tchórzliwą Francję). Ja osobiście uważam - nie ujmując bohaterstwa i poświęcenia bohaterskim żołnierzom II. Korpusu - że zdobywanie Monte Cassino było zwyczajną głupotą i przerostem ambicji generała Andersa. Ale po kolei.

Pierwsze, co jest irytujące, to zakłamany obraz przebiegu tej bitwy. Owszem, były trzy natarcia. Owszem, nie zakończyły się one sukcesem, ale i polskie pierwsze natarcie się nim nie zakończyło. Warto nadmienić, że w każdym kolejnym ataku Niemcy tracili kolejnych ludzi, oraz kolejne cele (chociażby miasteczko Cassino). Każdy atak uszczuplał niemiecką obronę. Czy to, że pierwsze ataki poszły na marne, oznacza, że żołnierze biorący w nich udział byli gorsi? Nie. Bo gdyby na ich miejscu znaleźli się Polacy, skończyliby tak samo. Żołnierze amerykańskich 36. i 34. DP zostali zmieceni huraganowym ogniem artylerii, Brytyjczycy ginęli koszeni ogniem niemieckich karabinów maszynowych, zaś w walce wręcz Zielonym Diabłom, jak nazywano niemieckich spadochroniarzy, nie potrafili dać rady najlepsi żołnierze Commonwealthu - Gurkhowie.

Po drugie, kocham stereotyp tchórzliwych Francuzów, panujący w Polsce. Tymczasem, ci tchórzliwi Francuzi - zarówno jednostki kolonialne, jak i złożone z Europejczyków - z wielką odwagą zaatakowały i przełamały niemieckie linie obronne w dolinie rzeki Liri, co umożliwiło oskrzydlenie klasztoru. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że to przełamanie udało się m.in. dlatego, że w tym czasie Polacy bezskutecznie atakowali Monte Cassino i odciągnęli uwagę Niemców.

Po trzecie, słuszność ataku. Zdobywanie Monte Cassino było głupotą, zaś zgoda generała Andersa na udział II. Korpusu, była niczym innym, jak przerostem ambicji nad pragmatyzmem. Szturm Monte Cassino niczego nie dał Polakom. Nasza sytuacja została przypieczętowana pół roku wcześniej w Teheranie, zaś klasztoru i tak nie zdobyliśmy, tylko go zajęliśmy. Rozumiem intencje generała Andersa, niemniej, chęć udowodnienia czegokolwiek nienormalnemu państwu, jakim był Związek Radziecki, była karkołomna i kosztowała życie i zdrowie tysięcy ludzi.

W bitwie zginęło 923 polskich żołnierzy, 345 uznano za zaginionych, zaś 2931 zostało rannych. Na wybudowanym na przełomie 1944 i 1945 roku Polskim Cmentarzu Wojskowym na Monte Cassino spoczęło 1072 żołnierzy.

Przy wejściu na Cmentarz wyryta jest inskrypcja, która tłumaczy wszystko i jest najlepszym komentarzem w całej dyskusji:

Przechodniu, powiedz Polsce
Żeśmy polegli wierni jej służbie

sobota, 3 maja 2014

Niechciani żołnierze

Wczoraj obchodziliśmy Dzień Flagi RP. Czym, tak właściwie, jest to święto? Jedni uważają, że to ''zapychacz'', pomiędzy 1, a 3 Maja, inni z kolei wspominają o Unii Europejskiej. Jest to święto młode i raczej mało kto się nad nim zastanawia.

Ja jednak każdego 2 Maja wspominam pięciu dzielnych polskich żołnierzy z 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, którzy właśnie 2 maja 1945 roku, w dniu kapitulacji hitlerowskiej stolicy, zawiesili na pruskiej Kolumnie Zwycięstwa polską flagę. Kolumnie, którą cesarz Wilhelm II postawił, by uczcić zwycięstwo nad Francją w 1871 roku. Oddajmy w tym miejscu głos świadkowi, Antoniemu Jabłońskiemu:

Godzina druga w nocy, maj, ciemno. Weszliśmy w głąb niemieckich pozycji. Patrzymy; stoi tam wieża jakaś. A dowódca podporucznik Troicki mówi: „Chłopcy, to kolumna Zwycięstwa. Jeszcze koło 1870 roku, gdy Wilhelm wygrał z Francją, na zwycięstwo pobudował tę kolumnę”. Weszliśmy do środka i zobaczyliśmy kable telefonów niemieckich, lecące po schodach. To był punkt obserwacyjny Niemców. Przecięliśmy te kable i schowaliśmy się. Schody kręte, żelazne, ale nikt po nich nie zszedł, żeby skontrolować, dlaczego nie ma łączności. Więc dowódca kazał przygotować automaty i dziesięć metrów jeden od drugiego zaczęliśmy iść w górę. Weszliśmy. Patrzymy, a stoi tylko aparat telefoniczny. Na wieży widać zaś tego anioła, postawionego na znak zwycięstwa. A wysokości miał chyba przeszło trzy metry.


Z czego zrobiono flagę, do dzisiaj są wątpliwości. Stare wersje mówią o zszyciu prześcieradła i poszwy kablem telefonicznym, nowe - że flagę posiadali sami żołnierze, do ostrzegania własnych samolotów.

Zawieszenie polskiej flagi w stolicy niemieckiego agresora, było marzeniem milionów Polaków, marzeniem snutych od 1939 roku. Tych pięciu żołnierzy je urzeczywistniło. Przypomnijmy zatem w tym miejscu ich nazwiska.

Byli to żołnierze 8. baterii 3. dywizjonu 1. Pułku Artylerii Lekkiej: ppor. Mikołaj Troicki, plut. Kazimierz Otap, kpr. Antoni Jabłoński oraz kanonierzy: Aleksander Kasprowicz i Eugeniusz Mierzejewski. Do dziś żyje tylko jeden z nich - 96-letni obecnie kapitan Antoni Jabłoński.

Tym bardziej boli mnie obecna narracja historyczna, panująca w Polsce. Żołnierze Wojska Polskiego są nazywani ''pachołkami Moskwy'', ''agentami Stalina'', czy ''komunistycznym wojskiem''. Dochodzi do tak kuriozalnych sytuacji, jak nazywanie w publikacjach naukowych Wojska Polskiego ''polskojęzycznymi formacjami Armii Czerwonej (!)''. Jestem świeżo po przeczytaniu najnowszego numeru ''Historia Do Rzeczy'', gdzie stopień paranoi mnie po prostu przerósł.

Temat numeru to nie szlak bojowy polskich jednostek, to nie bohaterstwo polskich żołnierzy, ani ich ofiarność na polu bitwy, o nie! Tematem przewodniem jest udowodnienie na gwałt, że Wojsko Polskie, nazywane kłamliwie (o czym niżej) ''Ludowym WP'', nie było żadną polską armią, tylko sowiecką przybudówką. Napisano dużo o zbrodniach, o agentach, o zdradzie, opluwając dokumentnie tę formację, w czym celuje zwłaszcza redaktor Cenckiewicz:

(...) Istnieje jeszcze jednak druga przyczyna, która powinna nas skłonić do nowej refleksji nad genezą i szlakiem bojowym 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, później I i II Armii WP - to pojawiające się coraz częściej, już nie tylko w środowiskach postkomunistycznych i kręgach oficerskich LWP, groźne wezwania do uznania tych polskojęzycznych formacji Armii Czerwonej za po prostu... Wojsko Polskie, bez przymiotnika ''Ludowe''.

O co chodzi? Przez cały okres istnienia PRL, nigdy nie istniało nic takiego, jak ''Ludowe Wojsko Polskie''. Ani w 1943 roku, ani w 1945, ani później. Nie istnieje żaden dokument, ustanawiający tę nazwę jako oficjalną. Oficjalna nazwa polskich sił zbrojnych od 1944 do 1952 roku to Wojsko Polskie, później przekształcone w ''Siły Zbrojne Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej'' do 1989 roku. Sami weterani oburzają się, gdy wmawia się im, że służyli w jakimś wyimaginowanym, ludowym wojsku, i mówią, że walczyli o Polskę, a nie o komunizm.

Dalej w felietonie jest już tylko lepiej:

(...) Czy można wreszcie odsądzać od czci formacje liniowe WP po 1945 r., czy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wzorowanego na wojskach wewnętrznych NKWD, skoro służyli w nich ''zwykli żołnierze'' z powszechnego poboru, a w dodatku bijący się z ''bandami UPA''? Odpowiedź wydaje się banalnie prosta - można i należy potępiać te formacje jako często zbrodnicze i niesuwerenne i czynić tak należy, niezależnie od indywidualnych postaw oraz szlachetnych wyborów konkretnych ludzi.

Może ja jestem jakiś dziwny, ale ja bynajmniej nikogo nie potępiam. Tak samo, jak nie potępiam frontowego żołnierza niemieckiego, czy radzieckiego, niezależnie, w jakiej formacji służył (pomijając, oczywiście, zbrodnicze formacje, pokroju Gestapo, czy NKWD). Nie potępiam w czambuł, i nie będę nigdy tego robić, polskich żołnierzy tylko za to, że szli nie z tą armią, co trzeba. Dla mnie krew żołnierska ma jeden kolor, i nieważne, czy przelewał ją żołnierz Wojska Polskiego w 1939 roku nad Bzurą, partyzant Armii Krajowej w Wilnie, czołgista z 1. Dywizji Pancernej pod Falaise, strzelec pod Monte Cassino, spadochroniarz pod Arnhem, czy prosty szeregowiec z tzw. ''ludowego'' Wojska Polskiego w Kołobrzegu.

Tak, jak wspomniałem w jednym z poprzednich wpisów - nikt 30 tysięcy polskich żołnierzy z 4. Dywizji Piechoty i innych jednostek, nie pytał o zdanie, kiedy bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych wcielono ich do KBW i pognano w las, żeby walczyli z ''reakcyjnymi bandytami'' (czym innym była kadra oficerska i członkowie Informacji Wojskowej, ale to temat na inny wpis).

Redaktor Cenckiewicz niżej przeczy sam sobie:

Kiedy więc używamy terminu ''Ludowe Wojsko Polskie'' (LWP), który - co prawda - nigdy nie stał się oficjalną nazwą armii komunistycznej Polski, chcemy przede wszystkim odróżnić powstałe w 1943 roku formacje zbrojne od armii Polski niepodległej (przedwojennej i wojennej oraz tzw. drugiej konspiracji).

Rozumiem w takim razie, że w Wojsku Polskim nie służyli inni Polacy, niż komuniści? Wystarczy przypomnieć bohaterskiego dowódcę obrony Westerplatte, kapitana (awansowanego później na komandora podporucznika) Franciszka Dąbrowskiego, który jako jeden z pierwszych wstąpił do partii i tego demonicznego ''LWP''. Podobne przykłady można mnożyć. Nawet we wspomnianej 1. Dywizji Piechoty walczyło dwóch obrońców WST - byli jednymi z niewielu ludzi, którzy słyszeli zarówno pierwsze, jak i ostatnie strzały II Wojny Światowej.
A może wystarczałoby stosować nazwę: Wojsko Polskie na Wschodzie?

Generał Stanisław Maczek, pierwszy z pancerniaków Rzeczypospolitej powiedział:

Żołnierz polski walczy o wolność wszystkich narodów,
Ale umiera tylko dla Polski.

I miał rację, mimo, iż cytat nie odnosi się do członków ''tej złej'' armii. Na przekór wszystkim histerycznym szczekaniom publicystów, niezależnie z której strony, żołnierze, służący w 1. Dywizji Piechoty, 1. Brygadzie Pancernej, 1. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego, czy 6. Batalionie Pontonowo-Mostowym, byli żołnierzami Wojska Polskiego.

Tym bardziej bolesne i smutne są słowa kapitana Jabłońskiego, wypowiedziane w 2010 roku:

-Podczas 60. obchodów Dnia Zwycięstwa prezydent Putin nie wspomniał w Moskwie o Polakach. U nas z kolei o Armii Polskiej w ZSRR mówi się ostatnio niedużo, zaś Armię Czerwoną wspomina tylko w najgorszym kontekście...

-No a kto wyzwolił Polskę jak nie armia nasza i ruska? Do Berlina doszliśmy. Trzy nasze dywizje szły: Kościuszki, Traugutta i Dąbrowskiego. Przeszło 40 tysięcy wojska. A potem w naszych polskich armiach zmobilizowanych było ponad 400 tysięcy! Pewnie, że to, co mówią, jest krzywdzące. U nas teraz tylko Zachód chwalą. Ale tamci wyzwalali inne państwa, a my Polskę.

-Czyli to święto 2 maja pan sobie ceni? A czasem mówi się, że zrobiono je tylko po to, żeby ludzie mieli wolne między 1 a 3 maja.

-Pewnie, że powinno być! Tyle rozmaitych innych świąt obchodzą. Nawet ten 11 Listopada, to co wtedy się wydarzyło?! A tu mamy koniec wojny. Ale nawet Święta Zwycięstwa teraz już nie obchodzą. Jak pod Monte Cassino walczono, to wspominają często. O nas zapominają. A 400 tys. ludzi w armii było.


Gdybym nie znał historii, odniósłbym wrażenie, że Polska podczas II WŚ była tylko i wyłącznie okupowana, katowana i męczona, zaś jej jedynymi żołnierzami byli romantyczni bohaterowie, natchnieni pięknymi ideałami, walczący w AK, Powstaniu Warszawskiem i jako Żołnierze Wyklęci, którzy rzucili się w wir straceńczej walki i w tej walce polegli. Widocznie musimy czcić przegranych, a nie zwycięzców (patrz: Witold Pilecki).

Być może przyjdzie czas, kiedy docenimy wybiedzonych żołnierzy, którzy na przekór swoim politrukom nosili na rogatywkach orzełki w koronie. Którzy pokonali Niemców na Wale Pomorskim, w Kołobrzegu i Kępie Oksywskiej. Którzy przekraczali Odrę i Nysę, i wykrwawiali się na Łużycach, rzuceni do walki przez sowieckiego agenta-alkoholika, pod ogniem czołgów weteranów z Dywizji Spadochronowo-Pancernej ''Hermann Göring''. I którzy wreszcie poszli do walki w stolicy znienawidzonego wroga, zatykając na jej ruinach swój sztandar.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Czerwona ofensywa i zemsta Wuja Sama

Któż z nas, kto interesuje się chociaż trochę historią, nie zadał sobie kiedyś pytania z zakresu historii alternatywnej w postaci: ''A co by było, gdyby doszło do wybuchu III Wojny Światowej, między Sowietami, a Aliantami?''. Cóż - ja na pewno. Zadawałem sobie to pytanie wielokrotnie, zastanawiając się, jak by to było, jak potoczyłyby się losy świata, a przede wszystkim - Polski. Układałem różne scenariusze, szukałem wielu źródeł, ale czekałem przede wszystkim na jakąś książkę na ten temat. I doczekałem się. Najnowsza książka Piotra Langenfelda pt.: Czerwona ofensywa, daje wreszcie na to odpowiedź.

Na okładce widać dwóch żołnierzy. W różnych mundurach, tak, jak różne Polski reprezentowali. Obaj walczą ramię w ramię przeciwko wspólnemu wrogowi - Sowietom. Fabuła książki przedstawia się następująco: II Wojna Światowa w Europie kończy się 8 maja 1945 roku, Amerykanie, Brytyjczycy i inni Alianci przygotowują się do ostatecznego pokonania Japonii. Tymczasem w dalekim Związku Radzieckim sowieccy generałowie i marszałkowie opracowują plan śmiałej ofensywy, która ma przynieść zwycięstwo komunizmu nad imperializmem i panowanie ZSRR na świecie. Kolejna wojna jest już tylko kwestią czasu. Zagrożenia nie dostrzega nikt, poza generałami: Pattonem oraz Andersem.

Jest to druga książka Autora, którą miałem okazję przeczytać. Po dość ciekawym Elsenborn, opisującym zmagania w Ardenach, przyszła kolej na Czerwoną ofensywę. Podstawową zaletą książki jest brak zarysowanego głównego bohatera i jej wielowątkowość. Autor tym samym odszedł od poprzedniego stylu i rzuca nas po kolejnych bitewnych polach, sztabowych naradach i gabinetach. Tempo książki jest wręcz szalone i wywołuje skojarzenia zwłaszcza z piórem Jacka Higginsa, a z bliższych nam twórców - Marcina Ciszewskiego i Vladimira Wolffa. Czyta się to bardzo przyjemnie, mimo pozornego chaosu. Powieść zdecydowanie wybija się ilością bohaterów przedstawionych, spośród których wyróżniają się dwaj polscy oficerowie - kpt. Jan Węgliński z 2. Batalionu Komandosów Zmotoryzowanych, oraz por. Alojzy Wójcik z 33. Pułku Piechoty 7. DP. Z powieści przebija się również, kto jest ulubieńcem Autora - a niewątpliwie są to generałowie Patton, oraz Anders. Bohaterami są wszyscy - od szeregowców obu stron, poprzez oficerów, generałów, aż po polityków.

Świetnym wątkiem jest ukazanie roli, oraz sytuacji polskich oddziałów tuż po II Wojnie Światowej. Żołnierze, z których jedni znajdowali się we wręcz katastrofalnej sytuacji, a drudzy mogli być spokojni o przyszłość, zamienili się rolami i zostali rzuceni do krwawych, bratobójczych walk. Ciekawym pomysłem było ukazanie rzeczywistości tych ''co to najkrótszą drogą do Polski wracali'' u boku Armii Czerwonej. Terroryzowani, traktowani z pogardą i nieufnością, rzucani do najcięższych walk, w wybiedzonych mundurach, jakże się różnią od zadbanych i dobrze uzbrojonych żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych.

Autor posiada niewątpliwie dużą wiedzę z zakresu wojskowości, i to nie tylko na temat armii amerykańskiej, ale także innych, i umiejętnie nią żongluje. W odróżnieniu od Elsenborn, gdzie trochę mi przeszkadzały zbyt dokładne opisy umundurowania i wyposażenia, tutaj otrzymujemy opisy uzbrojenia, zwłaszcza ciężkiego, co z pewnością jest kolejnym plusem.

Niestety, ale nie ma książek idealnych. Po pierwsze, książka o III Wojnie Światowej, rozpoczętej jeszcze przed kapitulacją Japonii, wręcz się prosi o kilka wątków. Przede wszystkim, brutalnie pominięto rolę Niemców. Temat zaangażowania niemieckich żołnierzy w walce z Sowietami po stronie Aliantów, został zduszony w kilku zdaniowym dialogu. A przecież Brytyjczycy prawie miesiąc po zakończeniu walk pozwalali funkcjonować rządowi admirała Doenitza we Flensburgu, uznawany za legalny organ państwowy do końca czerwca, zaś do stycznia 1946 roku utrzymywali w swojej strefie trzy - co prawda nieuzbrojone - niemieckie armie, które miały ruszyć do walki, gdyby doszło do wojny z Sowietami. Latem 1945 roku wiele niemieckich oddziałów nadal stacjonowało pod bronią, za wiedzą i przyzwoleniem Aliantów (w Norwegii, Grecji, czy Danii). Inną ciekawostką mógłby być wątek o wspominanym kilkakrotnie Werwolfie - pohitlerowskich partyzantach, którzy szaleńczo wierzyli w rychłą walkę Zachodu ze Wschodem. Pominięto również reakcję ostatniego państwa Osi - cesarskiej Japonii - na wieść o wybuchu wyczekiwanej wojny. Co więcej, los Japonii zostaje przypieczętowany, co tylko bardziej może rozczarować Czytelnika, czekającego na separatystyczny pokój na Pacyfiku, pozbawiony grzybów atomowych, bądź aktywne włączenie się Nipponu do walk.

Kolejnym - moim zdaniem - minusem - jest zbytnie demonizowanie roli radzieckiej broni pancernej. Czołg IS-3 został tutaj sprowadzony do roli pancernego potwora, którego nie imają się kule (zaś pierwszy zostaje zniszczony przez... piechotę). IS-3 był ciekawą konstrukcją, aczkolwiek używał tej samej armaty D-25T, montowanej w IS-2, która charakteryzowała się niską celnością i prędkością wylotową, zaś pociski do niej były rozdzielnego ładowania, co znacznie wydłużało czas przeładowania. Co więcej, czołgi IS-2 i T-34 bez problemu radzą sobie z konstrukcjami Amerykanów i Brytyjczyków. Nie trzeba przecież chyba przypominać, że Shermany Firefly potrafiły zniszczyć znacznie lepszego od IS-a Tygrysa, czy Panterę, a cóż dopiero świetne Comety i Pershingi?

Minus drugi automatycznie łączy się z trzecim - w książce kilkukrotnie wspomniano, że lotnictwo Aliantów zostało mocno nadszarpnięte przez dywersantów - z całym szacunkiem dla wiedzy Autora, ale USAAF i RAF razem liczyły w Europie ponad 20 tysięcy maszyn, w walce z którymi nie równał się żaden radziecki samolot, a zniszczenie choćby i połowy (co i tak byłoby niemożliwe) nie zaszkodziłoby w znaczącym stopniu Aliantom. Co więcej, jestem zdania, że jakikolwiek sowiecki atak zakończyłby się kompletną masakrą, tak, jak w Normandii, kiedy Typhoony i Thunderbolty łamały kręgosłup Panzerwaffe.

Podobnie pomija Autor kwestię zaopatrzenia - zbyto to uwagą, że Sowieci to zdobędą na niewolnikach. Warto wspomnieć, że przeważająca większość benzyny lotniczej, wykorzystywanej przez WWS do końca wojny, pochodziła z amerykańskich dostaw. Nie mówiąc już o innych materiałach.

W konstrukcjach bohaterów można dostrzec wyraźną asymetrię i tendencyjność - na kilometr widzimy, kto jest tym ''dobrym'', a kto ''złym''. Radzieccy oficerowie wzbudzają odrazę, nieliczni Niemcy również, za to do Amerykanów i Brytyjczyków pałamy wręcz sympatią.

Niezbyt do gustu przypadł mi sposób przedstawienia walk. Czytelnik może odnieść wrażenie, że na froncie wszystko toczy się pod nieustannym ostrzałem artyleryjskim, ewentualnie przy wsparciu czołgów. Walk samej piechoty jest niewiele. Lotnictwo i flota zostały tutaj potraktowane nieco po macoszemu, tak samo zresztą, jak walki na innych frontach, niż w centralnej Europie.

W kwestiach technicznych - mimo, iż książka została w sposób, jaki lubię, tj. na szarym papierze, w miękkiej okładce, nie ustrzeżono się od błędów, zarówno gramatycznych, jak i ortograficznych.

Podsumowując: mimo tak rozbudowanej krytyki, jestem zdania, że Czerwona ofensywa to książka, którą powinien przeczytać każdy, kto lubi historię alternatywną i lubi bawić się domysłami. Zgrabnie napisana, z ciekawie rozbudowanymi wątkami i bohaterami, oraz przedstawiająca intrygującą wersję historii, może być pasjonującą lekturą na wiosenne dni. Smuci mnie jedynie fakt, że Ciąg dalszy nastąpi. Ale kiedy?

czwartek, 13 marca 2014

Oskar Schindler Państwa Środka

Któż nie zna słynnego Oskara Schindlera, niemieckiego przedsiębiorcy, który ocalił 1200 Żydów z KL Auschwitz, przenosząc ich do swojej fabryki, gdzie mogli pracować i żyć? Chyba nie ma już takich osób, które chociażby nie kojarzyły tego nazwiska. Jeśli nie przez literaturę i historię, to przez film Lista Schindlera (notabene, bardzo udany) w reżyserii Stevena Spielberga.

Natomiast niewiele osób w ogóle kojarzy postać, która na Dalekim Wschodzie ocaliła setki tysięcy ludzi. Tak, dokładnie 250 tysięcy ludzi. Mówię tutaj o niemieckim przedsiębiorcy Johnie Rabe.

John Rabe urodził się w Hamburgu, 22 listopada 1882 roku. Kiedy dorósł, przez trzy lata pracował w Afryce, następnie w 1910 roku został przeniesiony do Chin jako przedstawiciel handlowy Siemens AG China Corporation, gdzie spędził blisko trzydzieści lat.

W 1931 roku Japonia - wykorzystując tzw. ''Incydent Mukdeński'' zagarnęła z rąk Chin wschodni obszar - Mandżurię. Jednak prawdziwa burza miała dopiero nadejść. 7 lipca 1937 roku incydent na Moście Marco Polo rozpoczął wojnę chińsko-japońską. Japonia oskarżyła Chińczyków o ostrzelanie ich żołnierzy i wykorzystała to jako pretekst do agresji na Chiny. Japończycy, wykorzystując chaos w Państwie Środka, spowodowany wojną domową między Kuomintangiem, a komunistami Mao Tse-tunga, ruszyli na zachód. Żołnierze Nipponu, świetnie wyszkoleni i wyposażeni bez trudu przebijali się przez przestarzałą chińską armię, zajmując miasto po mieście. Na początku grudnia 1937 roku Japończycy byli już u bram Nankinu - stolicy Chin. 9 grudnia postawili ultimatum obrońcom - kapitulację w ciągu doby. Kiedy nie otrzymali odpowiedzi, japoński generał Iwane Matsui nakazał podciągnięcie artylerii i przypuszczenie szturmu. Po trzech dniach walk Nankin padł, a do miasta wkroczyli Japończycy.

Żołnierze japońskiego Cesarza, potomkowie samurajów, wychowani w duchu kodeksu Bushido, pokonanych wrogów traktowali jak przedmioty. Wierzyli, że wróg, który się poddał, nie zasługuje na szacunek, łaskę, ani nawet na życie. Rozpoczęła się potworna, trwająca sześć tygodni, rzeź. Japończycy mordowali ludzi już nie setkami, czy tysiącami, ale dziesiątkami tysięcy. Chińskich jeńców rozstrzeliwano z karabinów maszynowych, przebijano bagnetami, ścinano im głowy samurajskimi mieczami. Samych jeńców bestialsko zamordowano około 100 tysięcy, drugie tyle zabito cywili. Japończycy zgwałcili - wg różnych szacunków - od 20 do 80 tysięcy kobiet, wiele z nich wielokrotnie, od staruszek po małe dziewczynki. Swoje ofiary okaleczali, nacinając bagnetem, obcinając palce, wyłupując oczy. Każdego człowieka, spotkanego na ulicy, rabowano ze wszystkiego, co posiadał. Żołnierze Kraju Kwitnącej Wiśni włamywali się do domów i zabierali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, wiele domostw podpalili.

Pośród tego oceanu terroru i bestialstwa pojawił się skromny, łysiejący człowiek w okularach, w garniturze z muszką. John Rabe, w odróżnieniu od innych obcokrajowców, nie uciekł z miasta. Pozostał w stolicy, apelując, by utworzono tzw. ''Międzynarodową Strefę Bezpieczeństwa''. Została ona utworzona, a Rabego mianowano jej przewodniczącym. Oprócz niego, w Komitecie Międzynarodowym, zasiadało kilkunastu innych cudzoziemców. Utworzona Strefa obejmowała zaledwie 6,5 kilometra kwadratowego, jednak liczba ludności, która się w niej schroniła, przekroczyła szybko liczbę 250 tysięcy. Byli to głównie cywile, ale zdarzali się chińscy żołnierze, którzy zdezerterowali. Rabe i jego współpracownicy nie byli w stanie ich chronić, ponieważ Japończycy sami wkraczali na teren Strefy i wyłapywali dezerterów, dlatego napisał list do japońskiego dyplomaty, Tokuyasu Fukudy, w którym prosił - w zamian za wydanie żołnierzy - o poszanowanie ich praw. Generał się zgodził, ku zaskoczeniu wszystkich, niestety, deklaracja ta pozostała wyłącznie na papierze. Chińscy jeńcy zostali wkrótce zamordowani.

Rabe wielokrotnie apelował do Japończyków, by uznali oni Strefę za teren neutralny, jak też do władz III Rzeszy, by powstrzymały spiralę terroru, a także próbował zainteresować społeczność międzynarodową. Osobiście dzwonił i pisał do Adolfa Hitlera. Führer nie był jednak zainteresowany pogorszeniem stosunków z Japonią, a Rabe nie uzyskał nigdy od niego odpowiedzi.

Warto tutaj wspomnieć, iż John Rabe był zwolennikiem nazizmu, czego nigdy nie ukrywał. Był również członkiem NSDAP, a także przewodniczącym partii w Nankinie. Wielokrotnie wykorzystywał swoją pozycję, by chronić bezbronnych ludzi. Wielu ocalonych wspominało, że chodził z czerwoną opaską ze swastyką na rękawie i odznaką NSDAP w klapie, kiedy szedł spotkać się z Japończykami. Słynna jest już sytuacja, kiedy japońskie lotnictwo zaczęło ostrzeliwać Strefę, kazał rozwinąć wielką flagę Niemiec i schronić się wszystkim pod nią. Japońskie samoloty odleciały - nie walczyły przecież przeciwko sojusznikom...

Każdego dnia do Strefy napływało coraz więcej ludzi. Rabe, nie potrafiąc nikomu odmówić pomocy, udostępnił im swój dom i ogród, gdzie liczba lokatorów wkrótce przekroczyła 600 osób. Brakowało wszystkiego: żywności, wody, ubrań, koców, lekarstw, środków czystości, jednak niepozorny, łysawy człowieczek w okularach stawał na głowie, by każdemu w Strefie jakoś się wiodło. Znajdował nawet czas, by zorganizować drobne przyjęcia dla matek, które urodziły dzieci w Strefie, oraz złożyć im życzenia.

W lutym 1938 roku został wezwany do Niemiec. Pojechał tam, licząc, że może zainteresuje wydarzeniami z Nankinu nazistowskich dygnitarzy. Zabrał ze sobą swój szczegółowy raport i kopię filmu, na którym uwieczniono Masakrę Nankińską. Jednak w Niemczech spotkało go gorzkie rozczarowanie, zderzenie z zimnym, wyrachowanym światem polityki, gdzie nikogo nie obchodził los setek tysięcy ludzi. Kiedy w czerwcu nie uzyskał zgody na spotkanie z Führerem, napisał do niego list, załączając wspominany raport i film. Dwa dni później aresztowało go Gestapo i poddało śledztwu, wypuszczono go dopiero po interwencji samego Siemensa. Rabe został zmuszony do podpisania oświadczenia, w którym zobowiązał się do zaprzestania oczerniania Japonii.

Wysłano go później na krótko do Afganistanu, a po wybuchu wojny wrócił do Niemiec, gdzie do końca wojny pracował w Berlinie. Alianckie naloty zrujnowały jego dom, zaś po wojnie został uwięziony, najpierw przez Sowietów, później przez Brytyjczyków. Przez donos jednego ze swoich przyjaciół musiał przejść proces denazyfikacji, cofnięto mu również pozwolenie na pracę. Jego rodzina pozostała bez żadnych środków do życia i zwyczajnie cierpiała głód. W swoim dzienniku zapisał: ''W Nankinie żyjący Budda, a tutaj - parias...to może uodpornić człowieka na tęsknotę za ojczystym krajem".''

Jednak wieści o tym w jakiej jest sytuacji, wkrótce dotarły do Nankinu. Chińczycy nie zapomnieli o swoim wybawcy, który ochronił ich przed bestialstwem potomków samurajów. W krótkim czasie zebrano 2 tysiące dolarów (odpowiednik dzisiejszych 20 tys.), zaś burmistrz Nankinu osobiście pojechał do Szwajcarii i zakupił duże ilości artykułów spożywczych, które przywiózł do Berlina i wręczył oszołomionemu Rabemu. Kiedy w 1949 roku władzę w Chinach przejął Mao Tse-tung, doszło do rzeczy niebywałej - komuniści wspierali byłego nazistę. Wsparcie kontynuowano aż do śmierci Rabego, która nastąpiła 5 stycznia 1950 roku, dwanaście lat po tym, jak Rabe ocalił setki tysięcy Chińczyków w Nankinie.

W 1997 roku jego prochy przeniesiono do Nankinu, zaś w 2005 roku dawny dom przedsiębiorcy odremontowano i ustanowiono w nim siedzibę John Rabe and International Safety Zone Memorial Hall.

Rabe do dzisiaj uznawany jest za bohatera, który samotnie postawił się potężnemu Cesarstwu. Upamiętniono go w pięciu filmach, zaś jego pomnik stoi w Nankinie po dziś dzień.

Warto wspomnieć iż sprawiedliwość dosięgła zbrodniczego generała Iwane Matsui, którego powieszono wraz premierem Hidekim Tojo w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia, 23 grudnia 1948 roku. Dziewięć lat po masakrze w Nankinie.

czwartek, 6 marca 2014

Jak żaba pokonała wiśnię


Temat wojny na Dalekim Wschodzie to jeden z najsłabiej rozpropagowanych wątków dotyczących II Wojny Światowej, zwłaszcza w Polsce. Wynika to z tego, iż walki te były na tyle odległe, że wydaje się nam, iż nas nie dotyczyły. Dla Polaków najważniejsze było to, co działo się w Polsce, a nie na odległym Pacyfiku.

Starsze pokolenia pamiętają z lekcji historii  jedynie tematy dotyczące „jedynego słusznego i decydującego frontu” – Frontu Wschodniego, gdzie potężny Związek Radziecki rozgromił faszystów. Oczywiście, Stany Zjednoczone i Wielka Brytania również walczyły po stronie ZSRR, ale jakoś tak niemrawo, a ich działania były mało znaczącymi epizodami. Temat wojny na Pacyfiku to już kompletnie nieważny detal, na który wystarczyło poświęcić jeden akapit, na końcu którego i tak ostatecznie wychodziło na to, że to w końcu Kraj Rad pokonał militarystów japońskich w Mandżurii, a sama wojna na tych terenach jawiła się jako niepociągająca za sobą większych ofiar. Cel propagandy był bardzo prosty – to niezwyciężona Armia Czerwona pokonała faszyzm, czy to pod sztandarami ze swastyką czy też Wschodzącego Słońca. Dopiero po latach na ekrany kin weszły takie filmy jak „Tora! Tora! Tora!” czy „Most na rzece Kwai”, a na półki księgarni trafiły wspomnienia weteranów ciężkich walk na Pacyfiku. Na wielu podziałało to jak kubeł zimnej wody.

Młodsze pokolenie, którego jestem przedstawicielem, dostało szansę zaznajomienia się z okrutną rzeczywistością walk na Dalekim Wschodzie: na półkach księgarni leżą dziesiątki książek, traktujących o walkach na Guadalcanal, Iwo Jimie czy Okinawie, na ekrany kin trafiają kolejne filmy, wydawane są gry komputerowe. I teraz każdy, kto choć trochę interesuje się historią II Wojny, doskonale wie o tym, jakim piekłem były walki na maleńkich atolach czy wysepkach, gdzie amerykańscy piechurzy krok po kroku, bunkier po bunkrze, jaskinia po jaskini, wzgórze po wzgórzu zdobywali teren w walce z gotowymi na śmierć żołnierzami japońskiego Cesarza.

Jednym z takich pól bitew stała się maleńka, wulkaniczna wysepka Iwo Jima. Amerykańscy sztabowcy liczyli na przejęcie tego skrawka tereny, by zagospodarować go na bazę dla myśliwców, mających eskortować ciężkie bombowce aż do samego Tokio i z powrotem. Realizując taktykę „żabich skoków” Amerykanie posuwali się od 1943r. coraz dalej na północ, przybliżając się do serca Nipponu i zajmując kolejne wysepki. Jak to określił pewien redaktor, żaby mają to do siebie, że skaczą daleko i sprężyście, a lądują lepiej niż Adam Małysz. Jednak w wypadku wymienionej wyżej bitwy, żaba wylądowała na kamieniu. I to dość twardym.

Dzień 19 lutego 1945 roku był dość niezwykłym dniem, gdy do plaż małej wyspy zbliżały się setki okrętów, każdy wiozący kilkudziesięciu żołnierzy. Każdy z nich był przekonany, że zajęcie skrawka ziemi pokrytego popiołem wulkanicznym będzie krótkim spacerem, po którym wrócą na tropikalne plaże w swoich bazach – w końcu nie na darmo samoloty bombardowały cel od trzech miesięcy, a marynarka ostrzeliwała go przez trzy dni ze wszystkich luf. Żaden z nich nie przeczuwał, że spotka ich tam piekło.

Gdy wylądowali, napotkali na ciszę, zapadając się po kolana w popiele wulkanicznym, czołgi i pojazdy grzęzły, należało utorować im drogę, sprawdzić plaże i zabezpieczyć teren. Gdy dowódcy wysłali swoje jednostki w głąb lądu, rozpoczął się koszmar.

Każdy pagórek, każde załamanie terenu, każdy stos kamieni zaczął błyskać ogniem, na plaże zaczęły spadać setki pocisków wszelkich możliwych kalibrów. Ginęły całe drużyny i plutony doświadczonych weteranów poprzednich walk – na Saipanie, Guamie czy Tarawie. Japoński dowódca, gen. Tadamichi Kuribayashi, doskonale wyszkolił swoich ludzi. Każdy metr kwadratowy wyspy mógł być ostrzeliwany ze wznoszącej się nad wyspą Góry Suribachi.

Bitwa o dwadzieścia kilometrów kwadratowych trwała czterdzieści dni. Z liczącego dwadzieścia dwa tysiące ludzi japońskiego garnizonu przeżyło zaledwie tysiąc. Straty amerykańskie były jeszcze wyższe – prawie siedem tysięcy poległych, dziewiętnaście tysięcy rannych i dziesiątki tysięcy okaleczonych psychicznie do końca życia. Walki na lotniskach, w wąskich tunelach i przejściach, szturmy kolejnych linii umocnień, w których nie mogła Amerykanom pomóc posiadana przewaga w sprzęcie, zajęły im ponad miesiąc. Ginęli setkami tuż u wrót Japonii, na „krótkim spacerze”, przeszyci seriami ciężkiej broni maszynowej, rozrywani granatami, przebijani bagnetami, wykrwawiający się w swoich dołkach z poderżniętymi gardłami. Obrońcy zalewali marines burzą ognia i stali z setek dział i moździerzy, niszcząc dziesiątki pojazdów, wycinając w pień całe plutony i kompanie. Na wydające się bezpiecznymi okręty spadały formacje japońskich samolotów z pilotami-samobójcami – kamikaze, które zadały flocie amerykańskiej spore straty, wbijając się w ich pokłady. Wyspa przypominała pole śmierci. Po bitwie jeden z korespondentów wspominał: „Wielkie, granatowe muchy oblepiają gałęzie drzew. Jest ich tyle, że może to budzić grozę. Nie fruwają, nie bzyczą. Nie sposób ich przegonić z gałęzi, trzymają się kurczowo. Są tak przejedzone…”.

Kolejna kampania, która – jak się okazało – była ostatnią wielką bitwą II Wojny Światowej – zajęła Jankesom prawie trzy miesiące. Mam tu na myśli leżącą na południe od Kiusiu Okinawę, gdzie walki były bliźniaczo podobne do tych na Iwo Jimie. Żołnierze ginęli tak samo często i z taką samą bezwzględnością zabijali wrogów. Walki na Okinawie jej uczestnicy wspominają jako największy horror swojego życia. Jeden z  weteranów tej bitwy, szeregowy Eugene Sledge z 1. Dywizji Piechoty Morskiej wspominał o momencie luzowania wymęczonych w boju innych oddziałów. I zapamiętał tylko puste oczy żołnierzy, którzy chcieli się stamtąd wyrwać. Jeden z nich, zagadnięty przez Sledge’a, odpowiedział tylko jednym zdaniem: „Tam jest piekło, stary”. Amerykanie walczyli w ulewnym deszczu, po kolana w błocie, a nazwy takie, jak Yaetake, Głowa Cukru czy Linia Shuri wryły się w pamięć każdemu z weteranów.

W tym czasie setki tysięcy ich kolegów świętowało zwycięstwo w Europie, tańcząc z dziewczynami, chodząc do kin w oświetlonym jasno Paryżu i Brukseli i pijąc whisky. Jednak na Pacyfiku piekło wciąż trwało. Wspomniany wyżej Sledge wspominał to tak: „8 maja nazistowskie Niemcy podpisały akt bezwarunkowej kapitulacji. Przekazano nam tę podniosłą informację, lecz w zestawieniu z własną niedolą i zagrożeniem nikogo to zbytnio nie obchodziło. Najczęstszy komentarz, jaki słyszałem, brzmiał: >>I co z tego?<< (...) Hitlerowskie Niemcy mogły równie dobrze leżeć na księżycu.” W bitwie zginęło ponad dwanaście tysięcy Amerykanów, ponad sto tysięcy Japończyków i sto pięćdziesiąt tysięcy cywilów – mieszkańców wyspy. Była to także jedna z niewielu bitew, podczas której zginęli głównodowodzący obu stron. Dowódca strony amerykańskiej, generał Simon Bolivar Buckner zginął w wyniku ostrzału japońskiej artylerii 18 czerwca 1945 roku, trzy dni przed zakończeniem walk. Jego przeciwnik, japoński generał Mitsuru Ushijima, popełnił rytualne samobójstwo 22 czerwca 1945 roku. Gen. Buckner do dziś pozostaje najwyższym rangą amerykańskim dowódcą, który poległ na polu bitwy.

Można sobie zadać pytanie – po co było to wszystko? Jaki był sens w traceniu tysięcy ludzi w walkach o małe, nic nie znaczące wyspy, skoro i tak wojnę zakończyły bomby atomowe? Cóż, dziś po 69 latach jest nam łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jednak w 1945 roku zakładano, że wyspy te posłużą jako bazy, z których miał ruszyć desant na macierzyste Wyspy Japońskie. Zakładano utratę ćwierci miliona żołnierzy alianckich i śmierć przynajmniej miliona Japończyków. Gdy ten temat przewija się we wspomnieniach weteranów walk na Pacyfiku, szczególnie na Iwo Jimie i Okinawie, jest on wspominany jako najgorszy koszmar, jaki może się przyśnić. Wielu żołnierzy jeszcze przed zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę spisało swoje testamenty ze strachu, że już nigdy nie wrócą do domu.

Mimo, że do inwazji ostatecznie nie doszło, a wojna na Dalekim Wschodzie zakończyła się na polach Mandżurii i na niebie nad Hiroszimą i Nagasaki, należy oddać sprawiedliwość sensowności walk o dwie małe wysepki. Założone tam bazy wojsk amerykańskich pomogły uratować tysiące załóg bombowców, które mogły czuć się bezpieczne, eskortowane przez setki myśliwców aż nad Tokio, które mogły lądować na lotniskach na tych wyspach bez konieczności wodowania w oceanie, które nie zostawały wreszcie zestrzelone przez japońskie samoloty. Pułkownik Paul Tibbets, pilot bombowca, który zrzucił bombę atomową na Hiroszimę, oceniał ilość uratowanych ludzi na ponad dwadzieścia tysięcy, którzy mogli spaść wraz ze swymi samolotami nad Japonią, utonąć w wodach Pacyfiku, czy dostać się do oznaczającej śmierć japońskiej niewoli.

W końcu, po blisko czterech latach krwawych zmagań, taktyka „żabich skoków” pokonała Krainę Kwitnącej Wiśni, pokrywając reduty obrony ciałami jej synów, którzy woleli zginąć, niż się poddać.

I dlatego nie należy nigdy zapominać o tych setkach tysięcy poległych na dalekim teatrze działań, czy to na sopkach Mandżurii, czy to na piaskach Okinawy, czy też w dżunglach Peleliu. Amerykańscy chłopcy bili się naprawdę – odwrotnie od twierdzeń propagandy, która umniejszała jak mogła zmagania USA na Dalekim Wschodzie.

Dowodem na to są kampanie na Iwo Jimie i Okinawie – dwóch małych, spokojnych dziś wysepkach.

środa, 5 marca 2014

''Zwycięzców nikt sądzić nie będzie''

Słowa te, wypowiedziane przez Adolfa Hitlera 22 sierpnia 1939 roku, do dziś zresztą cytowane, są nadal bardzo aktualne.

Temat niemieckich zbrodni wojennych został bardzo skrupulatnie przeorany wzdłuż i wszerz, a nazwy takie jak Ciepielów, Le Paradis czy Malmedy nie są obce żadnemu amatorowi II WŚ. Niemcy, poza popełnieniem potwornych zbrodni na ludności cywilnej, splamili się też wieloma mordami na bezbronnych jeńcach wojennych, i temu nikt nie zaprzeczy. Do dzisiaj bada się zresztą choćby pojedyncze przypadki zamordowania przez niemieckich żołnierzy pojedynczych jeńców alianckich.

Podobnie rzecz ma się ze zbrodniami radzieckimi - hasło ''Katyń'' w Polsce znają już chyba nawet dzieci, nie mówiąc o rozlicznych okrucieństwach, jakie popełniali radzieccy żołdacy na jeńcach wszystkich armii, z którymi walczyli.

Także zbrodnie armii japońskiej, chociaż mniej znane, nie są tajemnicą, choćby Bataan czy Birma. Tutaj moja osobista dygresja: o ile zbrodnie niemieckie, czy radzieckie, były zaplanowanymi, zwierzęcymi morderstwami na bezbronnych, o tyle Japończycy - potomkowie samurajów, wychowani w duchu kodeksu Bushido - uważali, że pokonany wróg hańbi siebie, swoją armię i państwo. Byli w tym konsekwentni, i tak, jak zabijali jeńców poprzez ścinanie im głów mieczem, tak też sami się rzadko oddawali do niewoli. Wynika to z kompletnie innej, niż europejska kultury, dlatego w tym przypadku jestem bardziej powściągliwy.

Natomiast wielką białą plamę stanowią tutaj zbrodnie popełnione przez Aliantów zachodnich. Najczęściej w dyskusji o zbrodniach padają wyświechtane frazesy o Niemcach, a kiedy ktoś nieśmiało zacznie wymieniać przypadki zbrodni popełnionych przez np. Amerykanów, zostaje z miejsca zakrzyczany przez otoczenie zdaniem: ''Ale Niemcy pierwsi zaczęli, Niemcy też mordowali!'', które natychmiast ucina wszelką dyskusję na ten temat.

Otóż, fakt - Niemcy też mordowali, ba, Niemcy też pierwsi zaczęli mordować jeńców. Ale nie przesadzajmy, że zbrodnie popełnione przez Niemców na polskich jeńcach pod Ciepielowem czy angielskich pod Le Paradis, tak wpłynęły na Amerykanów pięć lat później, że postanowili im się odpłacić. Dlatego dzisiaj chciałbym napisać o kilku przykładach zbrodni, jakie popełnili Amerykanie (na innych też przyjdzie pora, spokojnie).

Pierwsze amerykańskie zbrodnie wojenne miały miejsce na długo przed tym, jak Niemcy zdążyli w ogóle pomyśleć o zamordowaniu jakiegoś GI w niewoli, i jeszcze dłużej przed ''odkryciem'' obozów koncentracyjnych.

Pierwszy przykład: masakra w Canicatti, kiedy 14 lipca 1943 roku ppłk. Herbert McCaffrey z 45. Dywizji Piechoty ''Thunderbird'' (notabene, jednostki najbardziej zbrodniczej spośród US Army) zastrzelił ośmioro sycylijskich cywili, w tym jedenastoletnią dziewczynkę. Czy ten czyn również może być tłumaczony niemieckimi zbrodniami? Nie trzeba wspominać, że pułkownik McCaffrey zmarł w spokoju w 1954 roku.

Tego samego dnia żołnierze kompanii ''C'' 1. batalionu 180. pułku tej samej dywizji, pod dowództwem kapitana Johna T. Comptona wymordowali 74 włoskich i niemieckich jeńców w Biscari. Jeńców rozstrzelano na bezpośredni rozkaz Comptona po zdobyciu lotniska Biscari. W liczbę zabitych wchodzi także 37 jeńców zamordowanych przez sierż. Horacego B. Westa. Po zakończeniu kampanii sycylijskiej zarówno Compton, jak i West, zostali oskarżeni o popełnienie zbrodni wojennej. Compton został uniewinniony, zaś Westa zdegradowano i skazano na dożywocie. Nemezis jednak dosięgła Comptona, ponieważ zginął w akcji 8 listopada 1943 roku.

Jednak najbardziej interesującymi przypadkami - zaciekle bronionymi zresztą - są zbrodnie wojenne popełnione w Normandii. Nie będę się tutaj rozpisywał o niemieckich zbrodniach, ponieważ nie to jest tematem wpisu, a poza tym, są to przypadki dostatecznie dobrze naświetlone.
Przede wszystkim pierwsi popełniali zbrodnie spadochroniarze amerykańscy, zgodnie z nieformalnym rozkazem o niebraniu jeńców. W nocy z 5 na 6 czerwca 1944 roku większość niemieckich żołnierzy, którzy próbowali się poddać, została zwyczajnie zamordowana. Przykładem zbrodni może być miejscowość Audouville-la-Hubert, gdzie spadochroniarze ze 101. Dywizji Powietrzno-Desantowej rozstrzelali około 30 niemieckich jeńców. Również po lądowaniach na plażach dochodziło do łamania konwencji międzynarodowych. Wg historyka Petera Leiba, na plaży ''Omaha'' zamordowano 64 niemieckich jeńców. Zdarzały się przypadki, że amerykańscy sanitariusze podawali rannym Niemcom śmiertelne dawki morfiny. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że obie strony popełniały zbrodnie i Niemcy nie pozostawali dłużni Amerykanom.

Kolejny okres, kiedy Amerykanie splamili się zbrodniami wojennymi, to okres ofensywy w Ardenach, kiedy - w efekcie masakry pod Malmedy - sztab 328. pułku piechoty wydał rozkaz niebrania do niewoli esesmanów i spadochroniarzy. Mimo, że rozkaz później odwołano, wielu żołnierzy uznało go za przyzwolenie do rozstrzeliwania jeńców.

Jednak najsłynniejszą zbrodnią w wykonaniu Amerykanów była masakra w Dachau. Odpowiedzialność za nią ponosi - a jakże - 45. Dywizja Piechoty, (a konkretniej 3. batalion 157. pułku) której żołnierze w jeden dzień, 29 kwietnia 1945 roku, rozstrzelali z zimną krwią ok. 560 niemieckich jeńców. Większość z nich nie miała nic wspólnego z funkcjonowaniem obozu, byli to frontowi żołnierze Waffen-SS, którzy leżeli w obozowym lazarecie. O ile większość strażników została zabita w walce lub wydana byłym więźniom na lincz, o tyle Amerykanie osobiście rozstrzelali resztę, czyli ok. 500 ludzi. Największą ilość z nich, bo 346, rozstrzelał z karabinu maszynowego por. Jack Bushyhead, 122 dalszych rozstrzelali Amerykanie od razu po wejściu na teren obozu, zaś kolejnych 12 zabił nieznany amerykański żołnierz, myśląc, że mają zamiar uciec. Zaledwie 10 Niemców ocaliło życia, ponieważ wykorzystali zamieszanie i uciekli z terenu obozu.
8 czerwca 1945 roku ppłk. Joseph Whitaker przedłożył raport gen. Pattonowi, w którym sugerował postawienie przed sądem dowódcy batalionu, czyli ppłk. Felixa L. Sparksa. Patton wniosek odrzucił, a sam raport został utajniony aż do 1991 roku. Zbrodnię tę opiszę dokładniej w następnych wpisach.

Na Amerykanach ciąży także odpowiedzialność za śmierć tysięcy niemieckich jeńców wojennych, których pozostawiono samym sobie w obozach jenieckich, nie dostarczając im żywności, namiotów, koców, środków czystości, ani nie otaczając opieką medyczną. Niemieccy jeńcy marli tysiącami od zakażeń, głodu, ran, ściśnięci niemożliwie jeden obok drugiego. W miarę ''odkrywania'' (piszę to celowo w cudzysłowie, ponieważ Amerykanie doskonale wiedzieli, co się dzieje w kacetach) obozów koncentracyjnych, empatia wobec Niemców słabła. Ktoś może mi powiedzieć, że Niemcy tak samo traktowali Sowietów - owszem, tyle, że Sowieci nie podpisali ani nie respektowali Konwencji Genewskiej, więc ich ona nie obowiązywała, a Amerykanów już tak (pomijając czysto etyczny aspekt takiego zachowania - bo czym różnili się w takiej sytuacji Amerykanie od Niemców, skoro zachowywali się tak samo?). Grzegorz Czwartosz ocenia tę liczbę na ok. 50 tys. w samych obozach w Nadrenii.

Kwestią dyskusyjną pozostają również naloty na niemieckie miasta w okresie marzec-kwiecień 1945 roku, które niczego nie przynosiły, a były raczej zbędne, biorąc pod uwagę to, że wynik wojny i tak już był przesądzony, zaś naloty - szczególnie na Berlin w dniach 14 i 16 kwietnia - powiększały tylko ilość niepotrzebnych zniszczeń i strat, o zabitych nie wspominając.

Niepotwierdzone relacje mówią też o rozstrzelaniu przez żołnierzy 42. Dywizji Piechoty ''Rainbow'' 200 jeńców z 17. Dywizji Grenadierów Pancernych SS ''Götz von Berlichingen'' w kwietniu 1945 roku.

Ostatnim kamyczkiem, jaki rzucę na tę górę oskarżeń, jest operacja ''Teardrop'' z okresu kwiecień-maj 1945 roku, w ramach której wywiad amerykański torturował ośmiu niemieckich marynarzy z U-546, by wydobyć z nich informację o domniemanych atakach rakietowych na USA.

Amerykańskie zbrodnie wojenne na Pacyfiku to temat na kolejną notkę. ;-) Cóż, czytając o II Wojnie Światowej trzeba pamiętać, że nie była ona czarno-biała, podzielona na ''złych'' Niemców i ''dobrych'' Aliantów. Cytując wspomnianego Grzegorza Czwartosza - ''zwycięzców nikt nie sądzi - a szkoda''.