poniedziałek, 20 października 2014

Uczymy się pomalutku, uczymy się

Słowa towarzysza Stalina doskonale określają moje odczucia co do powieści Piotra Langenfelda pt.: Kontrrewolucja. Jest to druga część cyklu, zapoczątkowanego przez Czerwoną ofensywę.Mamy lato 1945 roku. II Wojna Światowa nie skończyła się - Związek Radziecki ruszył na Zachód, a jego potężne armie dotarły aż do Renu. Jednak solą w oku sowieckich przywódców jest rozpaczliwie broniący się skrawek Czechosłowacji, gdzie amerykańska 3. Armia, wsparta polskimi jednostkami, stawia twardy opór. W głowach generałów Pattona i Andersa pojawia się pewien śmiały plan, który może przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Sprzymierzonych...

Do tej części podchodziłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, ciekawił mnie poprowadzony wątek, z drugiej zaś - byłem pomny doświadczeń z poprzedniej części. O swoich obawach rozmawiałem z Wojciechem Sokołowskim, również rekonstruktorem, pełnym pasji i wiedzy, pijąc kawę w pobliżu strefy lądowania spadochroniarzy 82. DPD w Groesbeek. Miałem za złe Autorowi, że dość naiwnie uciął kilka bardzo istotnych wątków w powieści, czemu dałem wyraz w poprzedniej recenzji. Z dumą jednak mogę powiedzieć, że twórca chyba przyjął uwagi, zgłaszane nie tylko przeze mnie, bo i książka jest znacznie lepsza.

IS-3 przestaje nagle być pancernym potworem, radziecka broń pancerna nie jest taka demoniczna, Amerykanie jednak mają lotnictwo i używają go z przerażającą skutecznością, a w powieści przewijają się wątki byłych państw Osi. Do tego dorzucamy nieustającą sieczkę i voila!, powieść gotowa. Osobiście mi chyba najbardziej do gustu przypadły rozdziały dotyczące szturmu Bayreuth i ataku partyzantów na radziecki skład kolejowy. Plusów jest sporo, książkę się pochłania błyskawicznie i czuję lekki żal, że jest tak krótka.

Jeśli zaś chodzi o bohaterów, to chyba najciekawszą - moim zdaniem - jest generał Aleksiej Puganow, postać jakby nieco tragiczna, będąca lekko przejaskrawiona i karykaturalna. Z jednej strony dość zdolny planista i strateg, z drugiej zaś nieporadna ciamajda. Z jednej strony gnębi podwładnych, a z drugiej - sam jest gnębiony. Warte zastanowienia, na kim Autor się wzorował tworząc taką osobowość (to, że niektóre z postaci są inspirowane realnymi ludźmi jest oczywiste). Inne postaci również są ciekawie skonstruowane, jak choćby kapitan Węgliński, czy porucznik Walker. Dla nich warto sięgnąć po tę książkę.

Autor ewidentnie podszkolił się w znajomości samolotów (''Uczymy się...''), co bardzo się chwali. Tradycyjnie świetnym wątkiem było porzucenie opisów wyposażenia i umundurowania, oraz wielowątkowość powieści. Snujemy się od prezydenckich gabinetów, poprzez sztaby, aż do okopów na pierwszej linii, poznając tę wojnę z punktu widzenia każdego. Mimo kilku sukcesów Sprzymierzonych, Sowieci prą nieubłaganie na Zachód, a to oznacza tylko jedno... Zbudowanie napięcia to kolejna, nieoceniona zaleta powieści. Język - mocny, męski, przesycony rzucanym ''mięsem'' - tylko podkreśla to, co czytamy. Podczas lektury niejednokrotnie ''widziałem'' sceny z kolejnych stron, dzięki umiejętnym opisom. Tradycyjnie pochwalę Wydawcę - piękna okładka, przyjemny papier, miękka oprawa - wszystko to wpływa bardzo dodatnio na odbiór książki.

Minusów również się zebrało kilka, niestety. Po pierwsze, Langenfeld połączył sojuszem ZSRR i Japonię. Nie trzeba mieć doktoratu z historii, by wiedzieć, że taki sojusz nie miał prawa istnieć (i zresztą nigdy nie istniał w praktyce, a zakładano go jedynie w ramach planowania operacji Unthinkable). Związek Radziecki nienawidził dwóch państw: Polski i właśnie Japonii. Pierwszego kraju m.in za 1920 rok, zaś drugiemu nie darował srogiego lania z 1905 roku, czego przykładem niech będą bitwy nad jeziorem Chasan i nad rzeką Chałchin Goł (oczywiście jest to bardzo uogólnione). Sowieci dawali temu wyraz, wspierając Chińczyków pod wodzą Czang Kaj-szeka, których traktowano jako jedynych sojuszników w Azji (dopiero po II WŚ Stalin zaczął wspierać komunistów). Japończycy zresztą odwdzięczali się tym samym, bo ZSRR traktowali jako największe zagrożenie ich interesów na kontynencie. Bardzo szkoda, że zdecydowano się zakończyć ten wątek w sposób brutalny i kulawy.

Równie nieprzekonującym wątkiem jest wspieranie przez byłych nazistów ZSRR. Inną rzeczą była współpraca wymuszona uwięzieniem w Kraju Rad, a czym innym w dalekim Meksyku. Langenfeld zresztą ustawicznie pomija wątek Niemców podczas walk, tłumacząc to tym, że... Polacy obraziliby się na Pattona. Jak wspominałem wcześniej, latem 1945 roku Alianci przetrzymywali około ćwierć miliona (!) niemieckich żołnierzy jako potencjalnych sojuszników na wypadek wojny z ZSRR, z czego znaczna część nadal znajdowała się pod bronią. Pominięto również aspekt Werwolfu (a szkoda, bo perypetie jakichś nawiedzonych nazistów z lasu, ciągle wierzących w III Rzeszę, mogłyby być bardzo interesujące!). Autor nieco - w moim odczuciu - przesadza, gdy czytam wypowiedź Pattona Cała nadzieja w Polakach. Odnoszę przez to wrażenie, że tylko dzięki Polakom można byłoby wygrać tę wojnę - a jest to wrażenie mylne, bo gdzie cały Commonwealth, Francuzi, których wątki zostały zlekceważone? Z drugiej strony - brakuje również czerwonych sojuszników Sowietów - Bułgarów, Rumunów i Czechów. Zauważyłem również, że w powieści amerykańskie pielęgniarki służą tylko do gwałcenia przez radzieckich bojców - wyczułem jakąś urazę do tego tematu. Trochę stąpaniem po cienkim lodzie było zawarcie wątków tajnych broni - odczułem wówczas wyraźny przesyt wątków i stwierdziłem: Dość! Co za dużo, to niezdrowo.

Jednak największym minusem w powieści jest - jak zwykle - tendencyjność postaci. Widać sporą asymetrię w ich tworzeniu. Sowieci i ich zausznicy to dzicz, Francuzi tchórze, Brytyjczycy - wyrachowani cynicy. Jedynie bronią się Amerykanie i - oczywiście - Polacy. Radzieccy generałowie są przedstawieni - dosłownie - jak barbarzyńcy, którzy dłubią sobie w nosach na odprawach i piją non stop na umór. Nieliczni Japończycy w powieści to oszalałe dzikusy, które chcą się rzucać na wroga z gołymi pięściami (zresztą, odnoszę wrażenie, że wątek Japonii wsadzono trochę na odczepnego - bo poświęcono mu całe trzy strony), zaś dywizja Big Red One po raz kolejny daje Sowietom pstryczka w nos swoimi błyskotliwymi pomysłami.

Niemniej, mimo kilku potknięć, Kontrrewolucja jest książką cokolwiek dobrą. Czytelnik podczas lektury łapie się, że wzdycha z ulgą, czytając o kolejnym nieudanym ataku Sowietów, zapominając, że jest to - niestety - tylko alternatywna rzeczywistość. Zawsze pozostaje refleksja - jak mogło być? Jak potoczyłyby się koleje tej wojny i losów świata? Czy dowiemy się tego w następnej części? Czy może jeszcze kolejnej? Trzymam kciuki, by wyszła jak najprędzej.

Ja mogę tylko sparafrazować kapitana Łukina: Ot kurwy. Powieścią się nacieszyć nie dali.

sobota, 11 października 2014

Obłęd Warszawski '44

Witam po baaardzo długiej przerwie. Jak obiecałem, wracamy do tematów historyczno-politycznych.

Kilka dni temu minęła 70. rocznica kapitulacji oddziałów powstańczych w Warszawie. Tegoroczny szum, towarzyszący okrągłej rocznicy rozpoczęcia walk był zbyt duży. Wielokrotnie środowiska szeroko pojętej prawicy broniły decyzji sprzed 70 lat, wznosząc górnolotne hasła o patriotyzmie, honorze i bohaterstwie, zaś po drugiej stronie barykady stała lewica, atakująca ze wściekłą furią wszystko, co z Powstaniem związane. Szczęśliwie ja - i wielu innych ludzi zapewne też - plasuję się pośrodku tego podziału.

1 sierpnia obejrzałem odcinek programu "Tak czy nie" z Krzysztofem Bosakiem i Piotrem Szumlewiczem i muszę przyznać, że stanowisko Bosaka ws. Powstania było chyba najzdrowszym ze wszystkich, jakie dane mi było poznać. Bosak umiejętnie udowodnił, że Powstanie nie miało żadnego sensu strategicznego, przyczyniło się do zniszczenia Warszawy (skrót myślowy wyjaśnię niżej), ale nie stoi to w sprzeczności z oddawaniem hołdu Powstańcom, jako bohaterom. O stanowisku Szumlewicza, którego uważam za sepleniącego, nawiedzonego pogrobowca komuny nawet nie wspomnę (wystarczy napomknąć, że chciał on zastąpić Święto Wojska Polskiego z 15 sierpnia na 12 października, bo... bitwa pod Lenino była wg niego wielkim zwycięstwem).

Ja również jestem bardzo surowy w ocenie Powstania. Uważam, że była to decyzja tragiczna w skutkach, kompletnie nieprzemyślana, przez którą zginęły dziesiątki tysięcy Polaków. Zanim zacznę, chciałbym podkreślić, że doceniam Powstańców i traktuję ich jako bohaterów, którzy poszli walczyć o Polskę. Zawsze ich tak traktowałem i będę traktować. Natomiast jestem wrogiem czczenia Powstania z kilku przyczyn. Co roku pojawiają się bowiem głosy, którym przewodzi prof. Kieżun (którego bardzo szanuję), wg których Powstanie i tak by wybuchło. Mianowicie, po tym, gdy Niemcy zobowiązali 100 tys. ludzi do prac przy liniach obronnych wokół Warszawy, Powstanie już musiało ruszyć, że była to siła nie do zatrzymania.

Mimo mojego wielkiego szacunku do Profesora, nie zgadzam się. Odnoszę wrażenie, że traktuje on żołnierzy AK jak nieodpowiedzialny motłoch, który poszedłby walczyć, nawet wbrew rozkazom. Tymczasem wielu akowców było przedwojennymi oficerami i żołnierzami, którzy bez rozkazu nie poszliby nigdzie. Potrafili również myśleć i zdawali sobie sprawę, że atak na Niemców zakończyłby się totalną klęską. Rozkaz przyszedł - poszli.

Inne próby usprawiedliwiania decyzji o wybuchu Powstania to możliwe represje niemieckie, lub walki w Warszawie. Załóżmy hipotetycznie, że Powstanie nie wybucha, a Niemcy mieliby wziąć odwet na Polakach za niestawienie się na roboty. Jest to niemożliwe, ponieważ w takiej sytuacji, kiedy front był tuż-tuż, Niemcy nie mieli ani czasu, ani środków, by wystrzelać 200 tys. ludzi, ani by zrujnować 90 % miasta. W momencie wybuchu Powstania w Warszawie znajdowały się głównie jednostki policyjne i siły porządkowe, a nie frontowe oddziały. Czas na wystrzelanie ludzi i zniszczenie miasta Niemcy kupili właśnie dzięki Powstaniu, przez które front się zatrzymał. Nie ma Powstania - front się nie zatrzymuje - Niemcy nie mają czasu. Proste?

Ewentualne walki w mieście to również nietrafiony argument. Doświadczenia z walk o Wilno, czy Lwów udowodniły, że straty podczas walk w mieście byłyby znacznie niższe, a już z pewnością liczba ofiar nie wyniosłaby ponad 100 tys. Niemcy zrujnowali Warszawę dlatego, że mieli na to CZAS. Mogli bezkarnie ostrzeliwać miasto z moździerza ''Ziu'', mogli je bombardować za pomocą Stukasów, mogli je palić miotaczami, bo wiedzieli, że Sowieci stoją nad Wisłą. Gdyby w Warszawie walczyli prawdziwi żołnierze, dobrze uzbrojeni, a nie zbieranina z dwoma peemami na 50 ludzi, to tego czasu by nie było.

Uwielbiam również słuchać wersji o tym, że Powstanie sprowokowali Sowieci. Owszem, sprowokowali do niego ludność i powstańców, ale nie dowódców. Mało kto wie, że Londyn do samego końca był przeciwny wybuchowi Powstania, bardzo krytycznie na jego temat wypowiadali się generałowie Sosnkowski i Anders. Rząd w Londynie wysłał zresztą gen. Okulickiego, by nie dopuścił do wybuchu walk. Samą decyzję powziął gen. Chruściel, kiedy udał się na swój słynny ''zwiad tramwajowy'', gdzie pojechał na przedmieścia Pragi tramwajem i wypytał się przekup na targu, czy widziały radzieckie czołgi, zmierzające na Pragę. Odpowiedziały, że widziały, więc można zacząć Powstanie. A że nie były to radzieckie czołgi, tylko niemieckie, i wcale nie idące na Warszawę, tylko w przeciwnym kierunku, to drobiazg.

Decyzję przegłosowali samowolnie generałowie Komorowski, Chruściel i Okulicki, pod nieobecność innych przedstawicieli PPP, którzy nie wyrażali na nie zgody, wiedząc, jak się ono zakończy. Wobec Okulickiego ostatnimi czasy istnieją podejrzenia, że był on agentem NKWD, którego zadaniem było sprowokowanie do wybuchu Powstania.

Prawdą jest to, że Powstanie nie jest żadnym moralnym zwycięstwem, jakby chcieli tego prof. Kieżun i gen. Ścirbor-Rylski, i jak to ostatnio przedstawiają. Była to klęska, zarówno militarna, jak i polityczna. Wszystkim kanapowym patriotom łatwo jest mówić ''Cześć i Chwała Bohaterom'', gdy nad głowami nie gwiżdżą im kule, a bandziory od Dirlewangera nie gwałcą im dziewczyn, matek i sióstr. Tak samo łatwo jest lewicy mieszać z błotem Powstańców, kiedy zza monitora w ciepłym i bezpiecznym pokoju, przy herbatce sobie plują na uczestników tego czynu. Najlepszym komentarzem wobec Powstańców jest cytat pułkownika Kazimierza Iranka-Osmeckiego, cytowany przeze mnie od lat w każdą rocznicę wybuchu PW:

Trzeba było przeżyć 5 lat okupacji w Warszawie w cieniu Pawiaka, trzeba było słyszeć codziennie odgłosy salw, tak, że przestawało się je słyszeć, trzeba było asystować na rogu ulicy przy egzekucji dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu przyjaciół, braci lub nieznajomych z ustami zaklejonymi gipsem i oczami wyrażającymi rozpacz lub dumę. Trzeba było to wszystko przeżyć, aby zrozumieć, że Warszawa nie mogła się nie bić.

Ale to tylko w ocenie Powstańców, nie jego dowódców.

Śmieszy mnie niezmiernie z kolei plucie na Aliantów, że nam ''nie pomogli''. Że nie latali ze zrzutami. Że nie przerzucili żołnierzy. Osobom, które głoszą takie teorie, polecam poczytać o polskiej 1586. Eskadrze, która wykonywała niebezpieczne loty z Włoch non-stop, tracąc 167 % stanu wyjściowego. O lotnikach brytyjskich, amerykańskich i południowoafrykańskich, którzy nad Warszawę lecieli, mimo braku zgody Stalina na korzystanie z jego lotnisk. O tym, że nie było ŻADNYCH technicznych możliwości, by przerzucić jakichkolwiek żołnierzy do Warszawy w tym czasie. O tym, że zrzuty te były niecelne ze względu na niewielką powierzchnię terenu opanowanego przez Powstańców.

Smutnym faktem jest to, że w międzyczasie minęła 70. rocznica desantu pod Arnhem polskich spadochroniarzy, którzy do samego końca pragnęli, by wysłać ich do Warszawy (choć było to technicznie niemożliwe). I rocznica ta, mimo, że również bardzo tragiczna, ponieważ ci żołnierze walczyli o wolność Holandii pod Driel i Oosterbeek, gdy ich własny kraj ginął pod hitlerowską i bolszewicką okupacją, również minęła bardzo niezauważona. Tak samo rocznica Falaise, a i jutro minie rocznica Lenino. Również niezauważona, bo tam przecież walczyli agenci Moskwy, a nie Polacy.

Równie smutnym faktem jest kompletne zlekceważenie próby pomocy ze strony Wojska Polskiego na Wschodzie. W nocy z 15 na 16 września 1944 roku wylądowały na Czerniakowie pierwsze oddziały 3. Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta, głównie oddziały 8. i 9. Pułku Piechoty. Ponieśli olbrzymie straty, zarówno podczas przeprawy, jak i podczas walk, tracąc 1700 ludzi. Walczyli, pozbawieni osłony lotnictwa i artylerii, pod ogniem niemieckich dział. Ale poszli do walki, chcąc pomóc rodakom, mimo, że politrucy wrzeszczeli za nimi: ''Po co się tam pchacie?! Tam faszyści biją się z faszystami! Niech się sami pozabijają!''...

Ale to nieistotne, nie było lepszych Polaków od Powstańców, prawda? :)